Zbliżają się wybory w Polsce, tym razem prezydenckie. Jak zwykle przy takich okazjach, toczą się "nocne Polaków rozmowy": czy emigracja powinna głosować?
Oczywiście, na wstępie wyraźnie zaznaczmy, że zgodnie z obowiązującymi przepisami, Polacy mieszkający za granicą takie prawo mają, i w tym celu tworzy się dla nich komisje wyborcze, najczęściej działające przy ambasadach, konsulatach, itp. Pytanie jest inne: nie czy Polacy mieszkający za granicą mogą głosować, tylko - czy powinni?
Tutaj zdania są mocno podzielone. Nie ma, zdaje się, na ten temat żadnych badań, ale z internetowych dyskusji wynika, że nasi Rodacy w kRAJu zdecydowanie wolą, żeby kwestię wyboru kto ma nimi rządzić, zostawić im samym. Podnoszą, nie bez słuszności, argument, że to oni bezpośrednio poniosą skutki polityczne i ekonomiczne wyborów, a nie Rodacy, znajdujący się o tysiące kilometrów od Ojczyzny łona. Sam jak najbardziej się z tym zgadzam, dlatego chodzę na wszystkie irlandzkie wybory, a omijam te polskie. Tak na zdrowy rozum: czy mieszkańcy Gdańska powinni wybierać mieszkańcom Krakowa, kto ma u nich rządzić? Wiadomo, że nie. Dlaczego więc mieszkańcy Irlandii, którzy mają polskie obywatelstwo, koniecznie chcą wybierać władze mieszkańcom Polski? Rozumiem argument, że ten czy ów pobyt za granicą traktuje krótkoterminowo, jako możliwość zarobienia i odłożenia pieniędzy na inwestycje w Polsce, ale wkrótce wraca do kRAJu, więc chce mieć wpływ na to, kto będzie nim zarządzał, bo to się może bezpośrednio przełożyć na jego decyzje finansowe. Jednak nie rozumiem osób, które wprost deklarują, że do kRAJu nie wrócą, tutaj kupili dom i ułożyli sobie życie, a mimo to ciągle uczestniczą w polskich wyborach. Najczęściej słyszałem argument: bo mam tam rodzinę, i chcę żeby żyło im się lepiej. Jeżeli chcesz, żeby żyło im się lepiej, to wysyłaj im euro. Im więcej wyślesz, tym lepiej będzie im się żyło, ot co.
Spójrzcie Państwo, jak głosuje Polonia za granicą, a jak Polacy w Polsce: czasami różnice są porażające. Mało tego: w polskich wyborach przeprowadzanych za granicą zaczynają brać udział osoby, które nawet się w Polsce nie urodziły. W tym momencie pełnoletność osiąga kolejne pokolenie, już urodzone tutaj, na emigracji. Z automatu mają polskie obywatelstwo, bo rodzice są Polakami, ale z Polską już naprawdę niewiele ich łączy. Bywa, że nawet nigdy na dłużej tam nie byli. Język polski znają tylko z rozmów w domu, znacznie lepiej władają angielskim, a jeżeli rodzice nie przypilnowali należycie edukacji, czy to samemu w domu, czy przynajmniej posyłając dziecko do polskiej szkoły, to ta młodzież najczęściej już nie potrafi czytać i pisać po polsku. Znam osobiście takie przypadki, Państwo na pewno też. Znowu powtórzę pytanie: czy tacy młodzi ludzie, z całym szacunkiem do nich, na pewno powinni wybierać Polakom w Polsce, kto ma nimi rządzić? Weźmy też pod uwagę, że takich osób będzie przybywało, a sama ilość Polaków mieszkających za granicą, ale posiadających prawa wyborcze, może już mieć znaczący wpływ na to, kto tym prezydentem zostanie.
Oprócz argumentu o "pomocy rodzinie" przez głosowanie, zwolennicy układania życia innym, najczęściej ucinają dyskusję: "mam prawo głosować i będę z tego prawa korzystać". No pewnie, że masz prawo, nikt Ci go nie odbiera. Niemniej w większości krajów, łącznie z Irlandią, co do zasady przyjmuje się, że głosować należy na miejscu, a nie za granicą. Stąd tak wiele Irlandek przyleciało z USA na niesławne referendum, dotyczące aborcji. Śledząc ówczesne relacje medialne można było odnieść wrażenie, że jeden za drugim lądowały samoloty, całe wypakowane tymi paniami. Co ciekawe, ani wcześniej ani później, na żadne inne wybory już tak nie przylatywały. Ot, aborcja albo śmierć! chciałoby się zakrzyknąć, gdyby to nie było to samo.
Wracając: nikomu nie chciałbym odbierać jego praw wyborczych, ale osobiście absolutnie byłbym za likwidacją komisji wyborczych za granicą. Chcesz głosować w polskich wyborach, przyleć na ten jeden dzień do Polski. Jeżeli nadal coś Cię nadal z Ojczyzną łączy, to nie będzie chyba wielkie poświęcenie. Przy okazji rodzinę odwiedzisz, której tak chcesz "pomagać" przez głosowanie. Polonia mieszkająca za granicą, a chcąca się przysłużyć Ojczyźnie, ma inne zadania: należy zachęcać do udziału w wyborach w swoich krajach zamieszkania, i popierać polityków przyjaznych Polsce - i Polakom. To jest zadanie dla nas i na tym powinniśmy się skupić, zostawiając Rodakom w Polsce prawo decydowania o sobie samym. To oni bezpośrednio na własnych plecach i we własnej kieszeni odczują skutki takich, a nie innych decyzji. Lepiej, żeby nie szukali kozła ofiarnego w Polonii.
W jednej z dyskusji mój kolega zwrócił mi uwagę, że o ile moje rozumowanie co do zasady wybierania sobie władzy przez Polaków w Polsce jest słuszne, właśnie ze względu na ponoszenie bezpośrednich konsekwencji swoich decyzji, o tyle wybory prezydenckie powinny być jednak wyjątkiem, bo prezydent, co do zasady, reprezentuje wszystkich Polaków, i tych w Ojczyźnie, i tych na obczyźnie. To może być faktycznie wyjątek potwierdzający regułę, ale z drugiej strony, patrząc na wyborcze decyzje moich Rodaków, jestem przekonany, że jedyną różnicą w wyborze tego czy innego głównego pretendenta do tego stanowiska, będzie to, czy będzie on chodził na tęczowe parady, czy nie. Oczywiście jest tam przynajmniej jeden kandydat, który ma w głowie inną wizję Polski niż pozostali, ale sondaże są dla niego bezlitosne. Ja wiem, że sondażami można sobie czasami co najwyżej buty wyłożyć, żeby nie łapały tak szybko wilgoci na tej naszej irlandzkiej ziemi. Jak wiadomo, najbardziej przekonał się o tym w 2015 roku Bronisław Komorowski, który, wg słów Adama Michnika, z szerzej nie znanym wówczas Andrzejem Dudą mógłby przegrać wybory tylko wtedy, gdyby "po pijanemu przejechał na pasach zakonnicę w ciąży". Niemniej to raczej wyjątek, a nie reguła. Jak się ma kilkanaście procent sondażowego poparcia, to można powalczyć, jak się ma raptem 1-3 procent, to walczyć wręcz trzeba, ale już tylko w imię zasad.
Niemniej, wybór nowego prezydenta RP, daje przynajmniej nadzieję dla Rodaków mieszkających w Irlandii, że znowu będziemy mieli tutaj swojego ambasadora. Tak, proszę Państwa, od lipca ubiegłego roku go nie mamy, bo obecna władza zrobiła polityczne czystki, a ciągle urzędujący prezydent uznał, że nie może powołać nowego, skoro nie odwołał poprzedniego. Z drugiej strony: odczuwacie Państwo jego brak? Jeżeli nie, to świadczy tylko o tym, że polska ambasada w Dublinie nie jest specjalnie potrzebna Rodakom. Wystarczy sam konsulat, do wydawania paszportów.
Od ponad 20 lat przyglądam się naszej ambasadzie, i czasami mam wrażenie, że dyplomaci kierowani do dublińskiej placówki, w większości pochodzą z łapanki: ot, nie dali rady, na własnej plaży, uciec przed siatką, że tak sparafrazuję wywód jednego z bohaterów filmu "Chłopaki nie płaczą". My tutaj w Irlandii w naprawdę mamy szczęście do różnych dyplomatycznych person. Najpierw był pan sekretarz, który niedokładnie odłożył słuchawkę telefonu po rozmowie z petentką, przez co, ponieważ rozmowa została nagrana i opublikowana, mogliśmy poznać jego bogaty zasób słownictwa rodem z knajpy "Sowa i Przyjaciele". Później pan z-ca ambasadora, który razem z "wiodącym prawnikiem z Dublina" ucięli sobie publiczną facebookową pogawędkę, w której ten drugi pytał "kiedy ekshumują najnowszego lokatora z Wawelu" i że "może będzie okazja, żeby go tam z powrotem nie wpuścić", a nasz dyplomata dodawał, że oni "zawsze jesienią jeździli na wykopki". No i sam pan ambasador, który palcem nie kiwnął, kiedy wraz z kolegami prosiliśmy go tylko o napisanie listu z protestem, w trakcie wydarzeń z 2015 roku, kiedy to tutejsi postpolacy i napuszczeni przez nich miejscowi komuniści, próbowali zablokować spotkania z kandydatami na urząd Prezydenta RP. I to jest, dodam, dyplomacja, czyli ci najlepsi z najlepszych, a "ryba psuje się od góry" - jak mawiał Ryszard Petru...
I tak idzie ku lepszemu. Jeszcze kilka lat temu, ambasada RP w Dublinie na swoim profilu na fb słowem nie wspominała o rocznicach ważnych dla Polaków, za to na nie zapominała pogratulować Irlandczykom wyników "tęczowego" referendum. Nie zapomnę, jak dokładnie 1 września 2015 słowem nie wspomnieli o rocznicy napaści Niemców na Polskę, ale za to zachęcali do przesyłania zdjęć, z których chcieli zrobić "wielki portret Bartoszewskiego". Rozumiem, że było to zadanie narzucone im z góry przez ówczesną, a obecnie przywróconą z banicji władzę, ale wspomnieć o rocznicy mogli. Tylko - nie chcieli. Taką agenturę mieliśmy tutaj i większości nadal mamy. Aha, o 17 września też długo nie wspominali, za to radośnie reklamowali wyświetlane tutaj "Pokłosie", "Idę" i inne tego typu filmy. Nie tylko zresztą oni, co niektórzy polskojęzyczni "aktywiści" też jak mogli, tak zaganiali ludzi do kina. Trzeba było aż zmiany władzy w Polsce i awanturowania się o to w social mediach, żeby towarzysze prowadzący profil ambasady RP w Dublinie na fb, na chwilę odłożyli sierp i młot. Nawet flagowy PolskaÉire Festiwal, festiwal polsko-irlandzki, który zresztą już zdaje się niemal dokonał żywota /w chwilach świetności odbywał się bodajże w 23 miastach, w tym roku odbędzie się już chyba tylko w Cork/ wymyślił Aodhán Ó Ríordáin, ówczesny minister ds. Mniejszości Narodowych, Kultury i Równości, który z tym pomysłem przyszedł do polskiej ambasady. Ponieważ zaproponował to Irlandczyk, jeszcze w randze ministra, to nasze dyplomatyczne orły nie miały jak odmówić, za to później chętnie wypięły pierś próbując przekonać naiwnych, że to był "wspólny" pomysł, albo że nawet wyszedł z polskiej ambasady.
Zresztą, za PiS wcale nie było lepiej. Najpierw jeden z ministrów zapowiedział, że "zmiany w ambasadzie RP w Dublinie będą szybkie i głębokie". I co? I nic, rzecz jasna. Każdy z dyplomatołków dotrwał do końca swojej kadencji, po powrocie do KRAJu nie tylko włos im z głowy nie spadł, ale każdy dostał tłustą posadkę. Z kolei przysłana tutaj przez poprzedni rząd pani ambasador, zasłynęła głównie z uprawiania, jak to określiła, "dyplomacji rowerowej", polegającej zdaje się na jeżdżeniu na rowerkach z innymi paniami - dyplomatkami. Co do ostatniego ambasadora, ciężko coś powiedzieć, bo zanim się rozkręcił, to już musiał pakować walizki. Dublin nie był i nie jest, niestety, wyjątkiem, ale mam wrażenie, że wyjątkowo często trafiają tutaj dyplomaci mierni i bierni, a do tego nawet niezbyt wierni...
Mądrych wyborów naszych Rodaków w Polsce, Państwu i sobie życzę. Na wybory Rodaków w Irlandii, przyjdzie chyba spuścić zasłonę milczenia...