Strony

czwartek, 17 lutego 2011

Polska potrzebuje autorytetów

Polska to średniej wielkości państwo europejskie o pięknej tysiącletniej historii. Niestety, pomimo że naszą Ojczyznę zamieszkuje 40 mln obywateli - nie ma wśród nich obecnie chyba ani jednego, którego moglibyśmy wspólnie uznać za autorytet i wzór do naśladowania. Tymczasem brak autorytetów często prowadzi do nihilizmu, a nihilizm - do brak celu, sensu, znaczenia i wartości życia a w konsekwencji - do degrengolady całych społeczeństw.

Brak autorytetów jest szczególnie widoczny wśród naszej, pożal się Panie Boże, klasy politycznej. W 1968 r. śp. Stefan Kisielewski użył w odniesieniu do cenzorów, które to jednak odniesienie szybko przeszło także na ówczesną komunistyczną kastę władców, określenia "dyktatura ciemniaków". Niestety, pomimo upływu 40 lat niewiele się zmieniło. Dyktatury co prawda już nie ma, chociaż i tak od 20 lat wybieramy "mniejsze zło", które przecież nadal pozostaje złem, ale ciemniacy pozostali. Spójrzmy prawdzie w oczy: Polską rządzą intelektualne miernoty, bez klasy, bez kasy (tę dopiero próbują zgromadzić gdy dorwą się do władzy) i często bez wykształcenia.

Przykład idzie z góry: to jest wprost niepojęte, żeby wśród całego 40 milionowego Narodu przez 20 lat nie znalazł się na stanowisku Prezydenta Przenajświętszej Reczpospolitej chociaż jeden człowiek, który miałby nienaganny życiorys, porządne wykształcenie i biegle władał przynajmniej językiem angielskim. Jak już się trafił taki co to "przeskoczył przez płot i obalił komunę", to miał do szkoły pod górkę, jak z kolei prezydencki, z przeproszeniem, stolec objął ktoś po szkołach i z właściwym życiorysem, to z kolei w obcych językach "ani be, ani me, ani kukuryku", etc. Stąd nic dziwnego że chyba uznanym za najlepszego prezydenta, bo wybranego na dwie kadencje, okazał się facet nie dość że z komunistycznym rodowodem, to jeszcze z "wyższym" wykształceniem - chociaż studiów nie skończył i cierpiący na "chorobę filipińską", objawiającą się szczególnie w trakcie wizyt w Rosji.

O obecnym Prezydencie RP nawet nie będę się wypowiadał, żeby nie podnosić ciśnienia i sobie - i co niektórym Czytelnikom, którzy po lekturze moich przemyśleń mają zwyczaj pisać na mnie donosy tu i ówdzie ;-) Napomknę tylko, że nie jest normalną sytuacja, gdy miliony Polaków biegle włada językiem angielskim bo bez tego nie mogłoby nawet marzyć o dostaniu podrzędnej pracy w... Polsce (tak, to nie pomyłka), a miłościwie nam panujący obecny Prezydent RP nie potrafi uciąć sobie w tym języku pogawędki z "szefem wszystkich szefów", którym po zmianie orientacji z Moskwy na Waszyngton jest najważniejszy lokator Białego Domu. Brak takiej umiejętności powoduje konieczność polegania na tłumaczach, a jak to się kończy przekonaliśmy się niedawno, gdy nieudolne próby przełożenia rubasznych żartów damsko-męskich naszego Umiłowanego Przywódcy o mało co nie zakończyły się dyplomatycznym skandalem. No ale jak wiemy z wypowiedzi Miłościwie Nam Panującego, w czasie gdy inni mieli czas na naukę on siedział w więzieniu walcząc "o takie Polskie", że zacytuję kolejnego z naszych prezydenckich klasyków...

Jak mówi stare chińskie przysłowie: "Z dobrego żelaza nie robi się gwoździ, z dobrych ludzi - wojowników", w Polsce możemy to przysłowie śmiało rozciągnąć także na polityków. Nie mogę uwierzyć patrząc na zakazane twarze tych samych indywiduów rządzących naszą Ojczyzną od 20 lat, że tacy ludzie potrafili się tak mocno przyspawać do partyjnych stołków i przyssać do budżetowego koryta. I co najgorsze - nie ma nich siły. Tajemnicą poliszynela jest fakt istnienia swoistych gwarancji jakie sobie nawzajem udzielają poplecznicy tej czy innej partyjki: jeżeli my wygramy - nie ruszamy waszych pozwalając im objąć profitowe stanowiska poza główną linią decyzyjną, a jeżeli wy wygracie - nie ruszacie naszych, pozwalając im do następnych wyborów objąć państwowo-samorządowe stołki w różnych instytucjach.

O co tak naprawdę chodzi? Czy naprawdę nie ma w Polsce odpowiednich, godnych osób, np. z kręgów naukowych czy ludzi sztuki, którym na sercu leżałoby dobro Ojczyzny? Na pewno chętnych by nie zabrakło. Sam pamiętam telewizyjne występy artystów przeróżnych którzy w 1989 r. ze łzami w oczach nawoływali Bryllowym: "Jesteśmy wreszcie we własnym domu. Nie stój, nie czekaj. Co robić? Pomóż!”. O ile autorowi powyższej rymowanki udało się przynajmniej w 1991 r. zostać pierwszym ambasadorem RP w Irlandii, to już jego kolegom nawołującym do pomocy - nie za bardzo. Problem w tym, że aby dostać się do odpowiedniego szczebla władzy, trzeba najpierw przejść procedurę lustracyjną. I tu klops, bowiem okazało się, że zdecydowana większość tuzów naszej polskiej nauki i sztuki - jest umoczona po uszy. Jeżeli nawet nie kablowali na swoich kolegów i koleżanki po fachu za pieniądze, to robili to z czystej bezinteresownej zawiści. A nawet jak nie kablowali, to przynajmniej podpisywali lojalki żeby dostać paszport i móc się wyrwać na imperialistyczny zgniły Zachód, coby zarobić nieco dolarów, marek czy franków, dając wykłady w podrzędnych uniwersytetach czy występując dla Polonii w podrzędnych tancbudach. W końcu już Rzymianie wiedzieli że pecunia non olet, problem w tym, że po powrocie trzeba się było swojemu oficerowi prowadzącemu wyspowiadać z tego i owego. Tak, wiem, zaraz odezwą się święte głosy oburzenia, że zapomniałem o realiach wtedy panujących, że większość kolaborowała tylko "na niby" (przynajmniej teraz wszyscy jak jeden mąż tak twierdzą) bo nie było innego wyjścia żeby w miarę normalnie egzystować, etc. No cóż, ja jednak bardziej skłaniam się do stwierdzenia Rafała Ziemkiewicza, który napisał: "Agenci pozyskiwani szantażem czy groźbami nigdy nie stanowili więcej niż 1,5 procenta ogólnego pogłowia kapusiów. To logiczne: z niewolnika nie ma pracownika. Agenta też. Agent pozyskany przemocą to agent kiepski – będzie oszukiwał, kombinował, próbował się urwać. 99 procent kapusiów kapowało dobrowolnie: dla pieniędzy, dla awansów, wyjazdów zagranicznych, dobrych recenzji, przekładów na obce języki... I wielu z nich, jak sądzę, dzięki porobionym przy wsparciu SB karierom robi dziś za autorytety, pryncypialnie krytykujące lustrację."

Jednym z nielicznych prawdziwych autorytetów w Polsce powojennej był Jan Paweł II, chociaż pewnie niektórzy, szczególnie ateiści (chociaż lepiej byłoby ich zwać anty-teistami) już krzywią się z niesmakiem. Do dzisiaj jego słowa wypowiedziane 2 czerwca 1979 r. na ówczesnym plac Zwycięstwa w Warszawie, mieście w którym podpisano Układ Warszawski, robią niesamowite wrażenie: "Ja, syn polskiej ziemi, a zarazem ja, Jan Paweł II, papież, wołam wraz z wami wszystkimi: Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi!" Dekadę później komunistyczny blok rozleciał się jak domek z kart. Przypadek? Cud? Nie wiem, ale na pewno - fakt. Chociaż faktem jest też to, że większość Rodaków Papieża kochała, ale niewielu go słuchało. Kremówkami objadał się każdy, ale Jego encykliki czytali nieliczni. Parafrazując znane stwierdzenie, najtrudniej jest być autorytetem we własnym kraju. Przekonał się o tym chociażby Lech Wałęsa, jeden z niewielu Polaków znanych na całym świecie i na całym świecie, poza Polską, jednoznacznie pozytywnie kojarzonym. Hołubiony na świecie, u nas już chyba dożywotnio dostał etykietkę "Bolka". Jak pisałem, na każdego znajdzie się u nas teczka.

Porobiły się nam więc różnego rodzaju "autorytety zastępcze", które, niczym w platońskiej jaskini, są jedynie cieniem, podłą imitacją autorytetów prawdziwych. I tak mamy pana senatora dorabiającego sobie jako "autorytet moralny", który lubi się malować i przebierać w damskie ciuszki w towarzystwie pań niezbyt ciężkich obyczajów, dodatkowo wciągając to czy tamto nosem z czego filmik trafił do netu. Mamy panów (p)osłów rozbijających się po pijanemu wózkami golfowymi gdzieś w dalekich krajach, chociaż nie wiadomo po co aż tam, skoro wiemy że posłowie Przenajświętszej Reczpospolitej tak sumiennie przykładają się do swoich obowiązków, że nawet złożeni "chorobą filipińską" potrafią zjawić się w Sejmie - swoim miejscu pracy. Ba, mam wrażenie że niektórzy przychodzą tam wyłącznie wtedy, gdy ich ta "filipińska niemoc" dopadnie... I taki stan utrzyma się pewnie jeszcze długo, bo na każdego znajdzie się teczka z lojalką, która z powodu braku powszechnej lustracji w Polsce jest w odpowiednich rękach narzędziem umożliwiającym pełną kontrolę nad każdym, kto cokolwiek próbował robić w PeeReLu.

Cała nadzieja w młodszym pokoleniu, nie powiązanym siecią misternych układów z minionej epoki. Tyle, że jest to już pokolenie MTV i McDonalda, więc pewnie też nic z tego nie będzie...

2 komentarze:

  1. /.../Bob Dylan też prawił kazania ze sceny - czy JP2 był tak jednoznacznie doskonałym ucieleśnieniem ideałów - istnieją też inne opinie - ()np.odnośnie prezerwatyw i Afryki albo jego wystawnych wizyt w biednych krajach) - co do autorytetów wydaje mi się że nie istnieją - można tylko czerpać z najlepszych to co mają najlepszego do zaoferowania, powiedzenia.. itd - każdy ma jakiś brudek za uszkiem i na matkę Teresę znaleźli - nie istnieją 100% czyste ideały - może w bajkach - co do polskiej sceny politycznej to bagno z pewnością - ale takie jest polskie społeczeństwo - to przekrój naszej mentalności - ci ludzie nie przylecieli z kosmosu w rakiecie - ale zostali wybrani z pośród nas - dlatego mamy w Polsce jak mamy - i od lat uciekamy za granicę do mądrzejszych :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo celne chińskie przysłowie. Co do polskich polityków to szkoda, że nie ma już nadziewania na pal, tam właśnie widziałbym większość tych zafascynowanych swoją własna karierą politycznych karierowiczów. PS. Rzymskie wakacje nieźle podziałały :)

    OdpowiedzUsuń