Kolejny świetny polski dokument (czy też może jednak - paradodokument) jaki zobaczyłem ostatnio - to "Darling I Lowe Ju" Anny Bałszczyk.
W tym godzinnym filmie przeniesiemy się do Egiptu, który już od dłuższego czasu jest jednym z ulubionych celów wakacyjnych wojaży Polaków. Nic dziwnego, skoro wyjazd tam jest o wiele tańszy niż np. nad polskie morze czy w góry, za to komfort o wiele wyższy no i pogoda gwarantowana. Jak zresztą i inne atrakcje, i o te "atrakcje" właśnie chodzi, bowiem film p. Bałszczyk traktuje, w dużym uproszczeniu, o polskiej "seksturystyce" do tego kraju.
Sexturystyka to nic nowego, panie mają m.in. Egipt, panowie - Tajlandię lub Kubę, tyle że wyjazd do tych dwóch ostatnich jest znacznie droższy niż do rzeczonego Egiptu, który to z kolei, jak wspomniałem, jest często tańszy od wypadu na Mazury czy w inne Bieszczady. Takie czasy. Pokazuje to oczywiście jasno, że nie tyle w Egipcie jest tanio - co w Polsce jest drogo...
Na stronie HBO które wyprodukowało film czytamy opis: "Szczere i prawdziwe spojrzenie na polskich turystów odpoczywających w egipskiej Hurghadzie. Czy na pewno szukają tylko słońca i odpoczynku? Dwie młode, zauroczone Egipcjanami dziewczyny, dojrzała, doświadczona przez życie kobieta, szukający rozrywki mężczyźni - wszyscy spędzają wakacje na Riwierze Egipskiej. Przyjechali tam odpocząć od pracy, opalić się i zabawić. Ale czy na pewno tylko po to? Wakacje okazują się doskonałym momentem, by kogoś poznać, poflirtować, przeżyć romans. Dokument Anny Błaszczyk przedstawia różnorodnych bohaterów, których dzieli wiek, pochodzenie i światopogląd, a łączy jedno - chęć przeżycia ekscytującej, wakacyjnej przygody, o której trudno będzie zapomnieć po powrocie do kraju."
W filmie występuje pięcioro polskich bohaterów: pani w średnim wieku, dwie młode dziewczyny i dwóch mężczyzn w różnym wieku. Panie omawiają wady i przywary polskich mężczyzn, jednocześnie komplementując Egipcjan, panowie z kolei nie mogą zrozumieć w czym ich "egzotyczni" rywale są lepsi od nich. Panie są zachwycone tym że Egipcjanie obsypują je komplementami i tak szybko chcą się z nimi żenić (chyba nie do końca rozumiejąc że tak naprawdę wcale nie chodzi o prawdziwy ślub tylko o tzw. "orfi", które dla Egipcjanina jest niczym więcej jak kartką papieru, natomiast dla Europejki może być bardzo mocnym potwierdzeniem rzekomo "poważnych zamiarów" absztyfikanta), panowie nie mogąc zdobyć względów żadnej z pań (miejscowe muzułmanki są absolutnie poza ich zasięgiem a turystki z kolei wolą miejscowych) spacerują po mieście, oczywiście w obowiązkowych białych skarpetach do sandałów, głośno i dość wulgarnie komentując to i owo oraz usiłując kupić od ulicznego sprzedawcy podrabiane Rolexy, żądając przy tym by porozumiewał się z nimi po polsku - "nie mów do mnie po rosyjsku, polskiego się ucz!" - żąda jeden z nich. Taaaak...
Pani w średnim wieku jest zachwycona tym, że jest adorowana przez miejscowych 20-latków, którzy z kolei w oddzielnych wypowiedziach jasno stwierdzają, że chodzi tylko o pieniądze, podając jako wzór do naśladowania przykład swojego kolegi, któremu udało się związać z 60-letnią Szwajcarką i nakłonić ją do wybudowania mu własnego hotelu. Trochę zabawna jest sytuacja, gdy paru egipskich żigolaków nazywa Europejki "dziwkami", gdy sami są niczym więcej jak tylko męskimi prostytutkami, nie wiem skąd więc ich poczucie wyższości - i pewnie tego nie zrozumiem. Różnice kulturowe...
Film można oglądać na kilku płaszczyznach: od tej najprostszej, gdzie mamy do czynienia z dwiema, nomen omen, "blondynkami" jak i dwoma facetami wyrwanymi z jakiejś wioski (choćby nawet ta wioska nazywała się Warszawa), poprzez refleksje znacznie głębsze, ale - to już samodzielne zadanie dla każdego widza ;-)
"Darling I Lowe Ju" nie odkrywa niczego nowego - wszyscy wiemy że seksturystyka Polek (i nie tylko, rzecz jasna) do Egiptu (i znowu - nie tylko, rzecz jasna) jest faktem, ale wskazuje na niebezpieczeństwa, gdy ktoś pomyli wakacyjną przygodę z miłością, a podobno dość często to się zdarza. Pokazuje też zachowania naszych Rodaków (i po raz kolejny - nie wszystkich, rzecz jasna) podczas wypoczynku za granicą, gdy znikają krępujące ich normy i czujne oko sąsiadów ;-)
Tak swoją drogą, przez pierwszy rok-dwa w Irlandii zobaczyłem tutaj tyle różnego rodzaju "scenek obyczajowych", przy których "Darling I Lowe Ju" to grzeczna bajeczka ;-) Teraz to się zmieniło, emigracja zaczyna krzepnąć, chociaż i tak jest tutaj znacznie większa swoboda obyczajowa - niż w Polsce. Wszystko jest w końcu dla ludzi, oczywiście - dla ludzi mądrych ;-)
Tak czy owak - w wolnej chwili można obejrzeć ten (para)dokument.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz