Strony

wtorek, 31 maja 2011

XX wizyta w Polsce (7): sztuka lewitacji

Na krakowskim Rynku aż roi się od różnych postaci, zarabiających na kieliszek chleba w przeróżny sposób: bądź to tworząc "żywe pomniki", bądź występując w najbardziej dziwacznych strojach, czy też prezentując długo szlifowane umiejętności.

Moją uwagę wzbudził, nazwijmy go "lewitujący jogin", który prezentuje swoje umiejętności tuż przy Bazylice Mariackiej.

/Powyżej: lewitujący jogin na krakowskim Rynku/

Jakieś wytłumaczenie tej sztuczki istnieje i kilka z nich czytałem na necie. Niemniej jak to naprawdę robi - nie wiem, ale wygląda to bardzo realistycznie ;-)

poniedziałek, 30 maja 2011

XX wizyta w Polsce (6): obwarzanki z serem

Co się zmieniło w Krakowie od mojej ostatniej wizyty w październiku ub.r.? Pojawiły się obwarzanki z serem ;-)

/Powyżej: krakowski obwarzanek z żółtym serem/

Być może pojawiły się wcześniej, głowy sobie za to uciąć nie dam, ale na pewno nie na taką skalę. Teraz są wyraźnie widoczne w każdym wózku z obwarzankami, jakie stoją na rogach (i nie tylko) niemal każdej krakowskiej ulicy. Kiedy zamieszkałem w Krakowie w 1994 r., wybór był prosty: obwarzanki były z solą albo z makiem. Później pojawiły się z sezamem. A teraz, proszę, z żółtym serem. I nie tylko, bo w wózku każdego sprzedawcy jest jeszcze większy wybór. Ale, niestety, z roku na rok smakują coraz gorzej, za to kosztują coraz drożej. Ktoś kto zajada się nimi codziennie pewnie nie czuje różnicy, ale ja racząc się nimi raz na pół roku, przez ostatnich lat już siedem - odkąd wyjechałem do Irlandii - różnicę czuję wyraźną. Szkoda, tym bardziej że 30 października ub.r. krakowski obwarzanek trafił na listę produktów chronionych Unii Europejskiej.

niedziela, 29 maja 2011

XX wizyta w Polsce (5): Zakopane

Weekend spędziłem w Zakopanem: wyprawa nad Morskie Oko, wyjazd na Gubałówkę, odwiedziny "domu do góry nogami", spacer po Krupówkach.

/Powyżej: jestem nad Morskim Okiem/

Przy wyprawie nad Morskie Oko pogoda niestety nie dopisała. Padało cały dzień, najczęściej dość intensywnie. Ale, co tam ;-) Bus z Zakopanego do Palenicy Białczańskiej, później 9 km "spacerek" nad Morskie Oko, 2 km wokół jeziora i taki sam spacer z powrotem. W sumie 20 km. Mimo deszczu - piękne widoki.

Z Gubałówką było o tyle lepiej, że nie padało, chociaż gęsta mgła niemal całkowicie zasłoniła to, co było warte zobaczenia. Wyjechałem kolejką, pospacerowałem wśród straganów, zjechałem.

/Powyżej: jestem na Gubałówce/

Z rozrywek - poszedłem m.in. do kina 7D na krótki filmik "Dead House". 7D - czyli film w 3D + kilka dodatkowych efektów (ruszające się fotele, podmuchy powietrza, itp., pisałem o tym TUTAJ). Specjalnie wybrałem horror, licząc na dawkę emocji, ale chyba się starzeję, bo bardziej na śmiech mnie zbierało, niż na strach ;-) Coraz bardziej przekonuję się, że jednak najwięcej emocji jest w starych, czarno - białych, często dość statycznych produkcjach dawnych mistrzów kina, a nie w przereklamowanych kolorowych trójwymiarowych filmach współczesnych rzemieślników. Chociaż, jak już pisałem, myślę że jest to kino przyszłości, ale jeszcze daleka droga przed nim, bowiem technologia - to nie wszystko.

Znacznie ciekawsza była wizyta w "domu do góry nogami". Świetna rzecz - jest to domek stojący nie tylko "do góry nogami", ale i pod pewnym skosem, co powoduje że po wejściu do niego nasz błędnik zaczyna dawać znać o sobie. Niezapomniane uczucie ;-)

/Powyżej: stoję przed wejściem do "domu do góry nogami"/

Na koniec - oczywiście spacer po Krupówkach, zamienionych w jeden wielki bazar, na którym można kupić niemal wszystko: od drewnianej "ciupaski", poprzez oscypki, baranie skóry czy słoiki z grzybami "spod samiuśkich Tater".

/Powyżej: pamiątkowe zdjęcie na Krupówkach/

sobota, 28 maja 2011

XX wizyta w Polsce (4): Tomaszów Lubelski

Tomaszów Lubelski to niewielkie, założone na początku XVII w., 20-tysięczne miasto w woj. lubelskim, leżące nieopodal granicy z Ukrainą.

Miasteczko było świadkiem wielu historycznych chwil naszej historii, m.in. w czasie II wojny światowej zostało zbombardowane przez Niemców już 7 września 1939 r.

Z powodu zniszczeń nie zachowało się wiele zabytków, niemniej warto zobaczyć m.in. drewniany kościół parafialny z 1627 roku pw. Zwiastowania NMP, cerkiew prawosławną z 1889 roku pw. św. Mikołaja, „Herbaciarnię” – drewniany dom z 1895 roku czy budynek Państwowej Szkoły Muzycznej (dawniej: Straży Pożarnej) z 1927 roku.

Drewniany kościół z 1627 r., zwany także Sanktuarium Matki Bożej Szkaplerznej, to jeden z najcenniejszych zabytków budownictwa drewnianego okresu baroku w Polsce.

Udało mi się także m.in. zwiedzić cerkiew prawosławną z 1889 roku pw. św. Mikołaja, zamkniętą i zdewastowaną po II wojnie światowej, a obecnie, po reaktywacji parafii prawosławnej, odrestaurowaną, oraz Muzeum Regionalne im. Janusza Petera, które poprzez szereg wystaw przybliża historię tomaszowskiej ziemi.

/Powyżej: kilka zdjęć z Tomaszowa/

czwartek, 26 maja 2011

XX wizyta w Polsce (3): Zamość

Na kilka godzin zatrzymałem się w Zamościu. W 1992 roku zamojskie Stare Miasto zostało wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

/Obok: stoję przed ratuszem na Rynku Wielkim w Zamościu/

W tym mieście w 1992 r. podjąłem swoją pierwszą pracę, jako dziennikarz. Przez kolejne dwa lata pisywałem m.in. w ukazujących się do dzisiaj Tygodniku Zamojskim i Kronice Tygodnia. Nie byłem tutaj prawie od 20 lat, ale - niewiele się zmieniło ;-)

Z ciekawostek: w 1994 r. przyglądałem się jak na zamojskim rynku powstaje obraz "Amritha", namalowany przez Pawła Dudzińskiego wraz ze współpracownikami. Był to, przynajmniej wtedy, największy obraz na świecie, o powierzchni 17830 m2, czym zapewnił sobie miejsce w Księdze Rekordów Guinnessa. Obraz istniał bodajże do pierwszego deszczu, ale przez ten czas nikt z mieszkańców nie rzucił w tym miejscu nawet niedopałka na ziemię, bo "na sztukę nie wypada"...

środa, 25 maja 2011

XX wizyta w Polsce (2): widok i hejnał z Wieży Mariackiej

Wybrałem się na Wieżę Mariacką w Bazylice Mariackiej w Krakowie. Po wejściu na wieżę, z jej czterech okien możemy podziwiać fantastyczna panoramę Rynku, jak i niemal całego Krakowa. Można zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie z hejnalistą, a jeżeli trafi się tam o pełnej godzinie - można posłuchać hejnału z nieco innej perspektywy ;-)

/Powyżej: pamiątkowe zdjęcie z krakowskim hejnalistą ;-)/

Na odwrocie biletu czytamy: "Wieża Mariacka - zwana również Wieżą Straży, Budzielną, Alarmową lub Hejnalicą - jest jedyną na świecie, z której od przeszło sześciuset lat przez całą dobę co godzina trębacz gra hejnał na cztery strony świata. Aby zobaczyć i usłyszeć te cuda trzeba wspiąć się po 239 schodkach na wysokość 54 metrów. Trębacz mariacki potrzebuje na to dwie i pół minuty. My nie musimy się tak spieszyć. Najważniejsze, że tam na górze czekają na nas zawsze serdeczni strażacy hejnaliści - ostatni czarodzieje Krakowa..."

Poniżej: krótki filmik z widokiem z okna Wieży Mariackiej oraz Hejnał Mariacki:

wtorek, 24 maja 2011

XX wizyta w Polsce (1): co czytają Rodacy? Uważam Rze... Gościa Niedzielnego

Najbliższy tydzień - w Polsce. Kraków, Tomaszów Lubelski, Zakopane.

Lot z Cork do Katowic, później bus do Krakowa. W samolocie - mnóstwo dzieci. Rodzice - Polacy, ale dzieci - już z paszportem irlandzkim. Takie czasy, coraz więcej młodych Polaków (?) przychodzi na świat poza Polską. I wcale nie wiadomo, czy będą się z nią identyfikowali.

Rano poszedłem do sklepu po coś na śniadanie. Sklepik osiedlowy, podobny do tego w którym prezes PIS zrobił sławne zakupy. Ceny - irlandzkie, zarobki - ciągle polskie. Dlaczego tak jest, nie wiem...

Do śniadania - lektura prasy. Czasy teraz takie, że nie wiadomo po którą gazetę sięgnąć, żeby otrzymać w miarę obiektywne informacje. Wybieram nowy tygodnik: "Uważam Rze". Zaczął się ukazywać po moim ostatnim pobycie w Polsce (ostatni raz byłem w październiku ub.r., a tygodnik zaczął ukazywać się w lutym b.r.). Oczywiście słyszałem o nim wcześniej, podczytywałem go w necie, ale po raz pierwszy mam papierowe wydanie w ręku. Jego sprzedaż w krótkim czasie bije rekordy: wg danych Związku Kontroli Dystrybucji Prasy tygodnik "Uważam Rze" ze średnią sprzedażą w marcu b.r. na poziomie 140,7 tys. egzemplarzy wyprzedził takie tytuły jak "Polityka", "Wprost", "Newsweek Polska" i "Przekrój" (chociaż ten ostatni jest tylko cieniem tego, czym był kiedyś).

Ale, z ciekawostek, obecnie najlepiej sprzedającym się tygodnikiem opinii w Polsce jest... "Gość Niedzielny", ze średnią sprzedażą 142 tys. egzemplarzy.

poniedziałek, 23 maja 2011

Polisz kicz projekt, Polisz kisz projekt... kontratakuje, Legenda

Obejrzałem ostatnio, zresztą po raz wtóry, "trylogię" filmów Mariusza Pujszo: "Polisz kicz projekt", "Polisz kisz projekt... kontratakuje" i "Legendę". Rewelacyjne, pełne humoru kino niskobudżetowe ;-)

/Powyżej: Polisz kicz projekt, Polisz kisz projekt... kontratakuje i Legenda/

Bardzo ważne jest żeby te filmy obejrzeć we właściwej kolejności (czyli w takiej jak podałem na wstępie), w przeciwnym razie trudniej będzie wychwycić wszystkie niuanse.

"Polisz kicz projekt" opowiada o reżyserze który wraz ze swoim kolegą usiłuje zarobić parę złotych. W tym celu oczywiście chcą nakręcić film. Ponieważ jednak zdają sobie sprawę że i tak nikt nie obejrzy ich filmu, na który zresztą zupełnie nie mają pomysłu o scenariuszu już nie mówiąc, mają inny pomysł na biznes: polega on na tym, że dziewczęta chętne do zagrania w ich produkcji muszą zapłacić za udział w castingu, a następnie za otrzymanie głównych ról w filmie. Same oczywiście nie otrzymają też żadnego wynagrodzenia. W filmie mamy też zabawne cytowania z "The Blair Witch Project".

"Polisz kisz projekt... kontratakuje" opowiada o dalszych losach reżysera i jego koleżki. Ich poprzedni film oczywiście odniósł spektakularną klapę. Spotykamy ich po kilku latach, pracujących w wypożyczalni filmów video w Przasnyszu. Nie opuszcza ich jednak pragnienie wyrwania się z tegoż Przasnysza i zrobienia kariery w Hollywood. W tym celu planują kolejny film, tym razem ma to być horror "Legenda". Problem w tym, że dziewczyny już nie chcą płacić za udział w castingach. Ale od czego są sponsorzy i bogaci rodzice chcące obsadzić swoją córkę w filmie? ;-) Ale nie wszystko idzie dobrze, bowiem zemstę na nich planuje także chłopak dziewczyny która grała w ich poprzednim filmie... W tym filmie reżyser nie mniej dowcipnie cytował nasz rodzimy "Rejs".

"Legenda" - to film którego kręcenie oglądaliśmy w poprzedniej produkcji. Sześć kobiet organizuje wieczór panieński w średniowiecznym zamku. Są tam same wraz z nieco dziwnym dozorcą, który opowiada im legendę o duchu tego zamku. Legenda okazuje się żyć własnym życiem...

Jak dla mnie, jest to świetne kino niskobudżetowe (szczególnie dylogia "Polisz kicz..."), pełne humoru i olbrzymiego dystansu do siebie jego twórców.

niedziela, 22 maja 2011

James A. Feehan: Opowiadania na niedzielę

"Opowiadania na niedzielę" James'a A. Feenhan'a to zbiór pouczających historii i zabawnych anegdot z życia katolickich księży w Irlandii.

Książka po raz pierwszy została wydana w Cork w 1988 r. (oryginalny tytuł: "Stories for Preachers"), w Polsce w 1996 r. wydało ją wydawnictwo "W drodze". Poniżej jedna z historyjek z życia irlandzkiego księdza umieszczona w "Opowiadaniach na niedzielę":

"Późnym wieczorem drażniący ucho dźwięk dzwonka u drzwi i towarzyszące mu bombardowanie żwirem w okno sypialni zerwało ojca Johna z pierwszego snu. Gdy ojciec John otworzył okno, rozpoznał jednego ze swoich parafian, który niezmiernie wzburzony, zadzierał w górę głowę, ledwo stojąc na nogach z nadmiaru wypitego alkoholu.
- Niech ojciec zejdzie na dół i porozmawia ze mną - dobiegł z dołu wyzywający głos - nie mogę zmrużyć oka przez całą noc, bo wciąż myślę o schizmach w Kościele!

- Bill, u licha - odrzekł ojciec John - zdajesz sobie sprawę, która to godzina?

- Tak ojcze i przepraszam, że cię niepokoję, ale te schizmy doprowadzają mnie do szaleństwa!
- Dobrze, Bill, czy nie możesz zatem przyjść jutro rano, gdy wytrzeźwiejesz, i wtedy moglibyśmy porozmawiać o schizmach?
- Ale między Bogiem a prawdą, ojcze, gdy jestem trzeźwy, jajco mnie obchodzą wszystkie schizmy!"


:-)

piątek, 20 maja 2011

Wizyta królowej Elżbiety II w Cork

Od 17 do 20 maja b.r. w Irlandii gościła królowa Wielkiej Brytanii Elżbieta II. Była to pierwsza wizyta brytyjskiego monarchy od 100 lat - po raz ostatni Irlandię odwiedził w 1911 r. król Jerzy V, dziadek obecnej monarchini. W piątek, 20 maja b.r., królowa odwiedziła Cork, z którego wróciła do swojego kraju.

Królowa Elżbieta II przybyła do Irlandii na zaproszenie prezydent Mary McAleese. Z tego co widziałem w tv, po wyjściu z samolotu ubrana była "na zielono", oddając tym samym cześć Zielonej Wyspie. Podobnie było również przy wejściu do samolotu już w Cork. W Cork królowa odwiedziła English Market i Tyndall National Institute.

Początkowo miałem zamiar nie wychylać nosa z domu w trakcie wizyty królowej, obawiając się kompletnego paraliżu miasta. Ale jednak, pod pozorem pustej lodówki ;-), wybrałem się do sklepu, przy okazji przechodząc przez główną ulicę w Cork, Patrick Street, na której ustawiono telebimy aby publiczność mogła na bieżąco śledzić przebieg wizyty, która miała miejsce kilkadziesiąt metrów dalej (przynajmniej w przypadku English Market) ;-)

/Powyżej: telebim z relacją z wizyty królowej Elżbiety II w Cork/

Dostać się bezpośrednio w pobliże miejsce gdzie będzie królowa, było niestety niemożliwe. Garda, jak widać, pilnowała ;-)

/Powyżej: zamknięta przez policję jedna z ulic w bezpośrednim sąsiedztwie English Market/

W mieście panowała atmosfera pikniku, w przeciwieństwie do Dublina nie było żadnych "zadym", wprost przeciwnie - było mnóstwo ludzi w przyjaznych nastrojach. No cóż, Cork ciągle jest znany jako "Rebel City", ale to już śpiew zamierzchłej przeszłości. Czas przekazać tę sztafetową pałeczkę Dublinowi.

/Powyżej: publiczność w Cork oczekująca na przyjazd królowej/

Z tego co słyszałem, niektórzy chcąc być jak najbliżej, przybyli pod barierki już wcześnie rano. Ludzi było naprawdę sporo, a jak widać na załączonym obrazku - chcąc lepiej widzieć zajęto nawet słupki przy chodniku. Jak udało im się tak długo utrzymać równowagę - nie wiem ;-)

/Powyżej: ludzie stojący na słupkach/

Piknikową atmosferę podtrzymywały zespoły grające irlandzką /i nie tylko/ muzykę.

/Powyżej: muzycy grający tradycyjną muzykę irlandzką przy Patrick Street/

W Cork z okazji wizyty królowej oczywiście poczyniono przygotowania, chociaż nigdzie nie zauważyłem tzw. "malowania trawy na zielono", jak to ma miejsce w Polsce podczas wizyty tego czy innego I sekretarza (nazewnictwo się nieco zmieniło po 1989 r., ale nawyki te same). Miasto jest, jakie było. Jedyne co, to powieszono w English Market kilka zdjęć przedstawiających jego wnętrze sprzed dobrych kilkudziesięciu lat.

Chociaż kilka zmian wychwycić można: pojawiły się plakaty wyrażające sprzeciw wobec wizyty królowej (wiadomo, zaszłości historyczne), tyle że sygnowane przez socjalistów i anarchistów, czyli polityczny plankton.

/Powyżej: plakaty nawołujące do spotkań w związku ze sprzeciwem wobec wizyty w Cork Królowej Elżbiety II/

Ze względów bezpieczeństwa, bezpośrednio w okolicy w której przebywała królowa Elżbieta II, zaplombowano wszelkiego rodzaju włazy i studzienki kanalizacyjne, jak również wnęki w ulicznych słupach i latarniach, w które można by było wcisnąć niewielki choćby pakunek.

/Powyżej: zaplombowane włazy w najbliżej okolicy English Market w Cork/

/Powyżej: zaplombowane wnęki w ulicznych słupach i latarniach w najbliżej okolicy English Market w Cork/

Już we wtorek pojawiło się też w miejscach, które w Cork miała wizytować królowa, sporo panów w ciemnych garniturach, co do profesji których raczej nie ma wątpliwości.

Zanim królowa Elżbieta II przybyła do Cork, była m.in. w Dublinie, gdzie we wtorek 17 maja b.r. złożyła kwiaty w Garden of Remembrance, czyli Ogrodzie Pamięci poświęconemu pamięci tych, którzy oddali swoje życie w walce o niepodległość Irlandii, oraz udała się do Trinity College, uczelni założonej w 1592 przez Elżbietę I, aby obejrzeć słynną Book of Kells (Księgę z Kells). W środę, 18 maja, królowa Elżbieta II m.in. zwiedziła Guinness Storehouse oraz stadion Croke Park, w którym w listopadzie 1920 r. brytyjscy żołnierze zastrzelili 14 cywilów - w odwecie za zabicie dzień wcześniej 14 brytyjskich szpiegów. Ze względów bezpieczeństwa - trybuny pozostały puste. Wzięła także udział w uroczystym bankiecie w Dublin Castle.

W chwili gdy pisze tę notkę, kątem oka rzucam na telewizor, gdzie właśnie pokazują pożegnanie królowej Elżbiety II na lotnisku w Cork - i jej odlot.

Turkeyland

W Cork Vision Centre ma miejsce wystawa "Turkeyland", na której swoje obrazy prezentuje pochodzący z Turcji Mevlut Akyildiz.

/Powyżej: "April Fool" z 2008 r. na wystawie "Turkeyland"/

Mevlut Akyildiz urodził się w 1956 r. w Ankarze, studiował malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych w Istanbule. W swoich obrazach, jak sam pisze, poprzez alegorię i ironię przedstawia radości życia codziennego zwykłych ludzi oraz doświadczenie prawdziwego ludzkiego szczęścia.

Wystawa "Turkeyland" trwa od 29 kwietnia do 26 maja b.r.

środa, 18 maja 2011

Columbo: Konspiratorzy

Jestem fanem serialu z porucznikiem Columbo. Ostatnio ponownie oglądam niektóre odcinki. I - natrafiłem na "irlandzki ślad" ;-) Jeden z odcinków, pt.: "Konspiratorzy" z 1978 r., porusza kwestię zakupu w USA broni dla Irlandii Północnej.

Fabuła opowiada nam o znanym, urodzonym w Belfaście irlandzkim pisarzu, który w młodości został skazany za działalność terrorystyczną wymierzoną przeciwko Brytyjczykom. W wieku dojrzałym mieszkając w USA pozornie wspiera organizację zbierającą datki dla wdów i sierot będących ofiarami brytyjsko - irlandzkiego konfliktu, a faktycznie zajmuje się zakupem uzbrojenia dla IRA. W trakcie jednych z negocjacji zabija pośrednika w handlu bronią - i wtedy na scenie pojawia się porucznik Columbo.

W tym odcinku mamy irlandzki pub i whiskey, irlandzką muzykę i takież poczucie humoru, i oczywiście - niezawodnego porucznika.

wtorek, 17 maja 2011

The Corner House

Jednym z typowych tradycyjnych irlandzkich pubów w Cork jest The Corner House przy Coburg Street.

Kilka razy w tygodniu w The Corner House można m.in. posłuchać graną na żywo tradycyjną irlandzką muzykę. Charakter pubu zdradza już na wstępie mozaika ułożona na jego ścianie w latach 90-tych ub.w., a przedstawiająca właśnie muzyków z tradycyjnymi instrumentami.

/Powyżej: The Corner House/


Lynn Picknett, Clive Prince i Stephen Prior: Od własnej kuli. Tajna wojna między aliantami

"Od własnej kuli..." to książka brytyjskich publicystów i historyków, która przedstawia nam kulisy II wojny światowej od zupełnie innej strony niż znamy ją ze szkolnych podręczników. Na podstawie odtajnionych materiałów dowiadujemy się że prawda, jak to zresztą zwykle bywa, była o wiele bardziej złożona.

Na odwrocie książki czytamy: "Druga wojna światowa mogłaby zakończyć się przynajmniej dwa lata wcześniej, a jej bezpośrednim następstwem wcale nie musiał być polityczny podział Europy na strefę wschodnią i zachodnią. Zimnej wojny także zapewne by nie było, gdyby... Gdyby nie to, że alianci, zwłaszcza zachodni, obok wojny z Trzecią Rzeszą prowadzili jednocześnie niemal równie okrutną i niszczycielską, tyle, że starannie kamuflowaną, wojnę przeciwko sobie! Jej motywem nadrzędnym były ukryte interesy każdego z mocarstw, związane przede wszystkim z ustaleniem nowego układu sił po pokonaniu Niemiec i Japonii, narzędziami zaś - intrygi, zdrada i dezinformacja. Fakty są okrutne i szokujące - lecz boleśnie prawdziwe..."

Autorzy stawiają śmiałą hipotezę /ale umiejętnie jej broniąc/ że do wybuchy wojny przyczyniły się nie tylko Niemcy, ale także USA, które miały szereg powodów do wojny w Europie: od sprzedaży olbrzymiej ilości broni co pozwoliło uniknąć kolejnego kryzysu w Ameryce, poprzez otworzenie dla siebie nowych rynków zbytu wcześniej blokowanych przez Wielką Brytanię, po powojenne pożyczki - Wielka Brytania dopiero w końcu 2006 (!) roku zakończyła spłatę swojego wojennego zadłużenia.

Możemy poznać obraz wojennych wydarzeń nie tylko widziany ze strony brytyjskiej, ale także przeczytać o knowaniach aliantach, tajnych układach i nieznanych dotąd szerzej faktach, które spowodowały, że z II wojny światowej tak naprawdę zwycięsko wyszły tylko dwa państwa - USA i ZSRR, które na długo określiły nowy podział sił na świecie.

niedziela, 15 maja 2011

Ewangelia wg św. Mateusza

Na niedzielę - film: "Ewangelia wg św. Mateusza" w reżyserii Piera Paolo Pasoliniego.

Jest to włosko-francuski czarno-biały obraz z 1964 r. Treścią są oczywiście wydarzenia zawarte w Ewangelii św. Mateusza. W 1995 r., z okazji 100-lecia kina, film trafił na "watykańską listę 45 ważnych i wartościowych filmów fabularnych" ułożoną przez Papieską Radę ds. Środków Społecznego Przekazu jako film o szczególnych walorach religijnych.

Ale zanim to się stało, film wzbudził kontrowersje, głównie z powodu osoby reżysera. Pasolini był znanym we Włoszech ateistą i komunistą, wyrzuconym z Komunistycznej Partii Włoch za homoseksualizm i mającym już na swoim koncie inne filmy, które wzbudziły oburzenie - także ze strony Kościoła.

Niemniej Watykan uznał że to właśnie jemu, w sposób najbardziej rzetelny, udało się przenieść na filmową taśmę wydarzenia z życia Jezusa opisane w Ewangelii...

sobota, 14 maja 2011

Koniec ery multikulti?

Wielka Brytania, Francja i Niemcy ustami swoich przywódców ogłosiły fiasko polityki "multikulti". Czy Polska wyciągnie lekcję z ich doświadczeń, czy będziemy woleli sami popełnić błędy wcześniej poczynione przez te kraje?

"Multikulti" - to skrótowe określenie wielokulturowości, gdzie w ramach jednego państwa żyją ludzie o różnym pochodzeniu narodowym, etnicznym i religijnym, przy założeniu że wszystkie kultury i religie są równe i tak samo traktowane przez państwo. Niestety, pomimo wpompowania gigantycznych pieniędzy w realizację różnego rodzaju multikulti projektów, coraz wyraźniej widać że ta polityka się nie sprawdza i nie może się udać.

Powód jest prosty: trzeba mieć odwagę, skończyć z polityczną poprawnością i powiedzieć sobie jasno, że wszystkie ludzkie rasy są równe, ale kultury - już niekoniecznie. Nie można stawiać znaku równości pomiędzy kulturą który szczyci się prawami człowieka, wolności jednostki wraz z prawem do swobodnego wyboru religii - lub jej braku, a kulturą w której dopuszczane są "honorowe zabójstwa", przemoc domowa usankcjonowana "świętymi nakazami", itp. Niestety, większość zachodnich polityków przez dłuższy czas zamykała na to oczy udając że nie ma problemu, gdy tymczasem problem, wraz z napływem rodzin imigrantów, stawał się coraz większy.

Wszystko zaczęło się wraz z praktycznie niekontrolowanym napływem do krajów zachodnich imigrantów z zupełnie innego kręgu kulturowego. Bogate kraje zachodnie potrzebowały rąk do pracy. Nie mogąc sięgnąć po Europejczyków więzionych za Żelazną Kurtyną, sprowadzili robotników z innych krajów, a często i kontynentów. Ci mieli zrobić swoje, a później odejść, czyli wrócić do swoich krajów, przynajmniej tak miało się stać według wydumanych koncepcji polityków państw korzystających z tej taniej siły roboczej.

Stalo się jednak inaczej: imigranci zaczęli ściągać swoje rodziny, w nowym kraju zaczęły się rodzić ich dzieci, a kiedy ekonomia wyhamowała i zaczęto redukować miejsca pracy - skorzystali z nabytych uprawnień przechodząc na zasiłki. Czyli wyglądało to dokładnie tak, jak obecnie w przypadku Polaków m.in. w Irlandii czy Wielkiej Brytanii. Tyle tylko, że jest olbrzymia różnica pomiędzy emigrantem z Polski w Irlandii, gdzie jest to w rzeczywistości ten sam krąg kulturowy, a emigrantem z państwa leżącego poza Europą, gdzie różnice mogą być (i najczęściej bywają) dość znaczne. Polacy nie stanowią żadnego problemu np. dla państwa irlandzkiego. Integrujemy się niemal wzorcowo bowiem kształtowała nas ta sama europejska kultura. Nie domagamy się jakiś specjalnych praw dla siebie, budowy innych świątyń, itp. Nie wychodzimy protestować na ulicę, nie podpalamy samochodów, nie demolujemy sklepów. Oczywiście, zawsze się jakaś czarna owca trafi, ale to z reguły wyjątek potwierdzający regułę.

Niestety, gdy dochodzi do zderzenia dwóch różnych kultur - już nie jest tak różowo. Pół biedy, gdy imigranci przynajmniej starają się asymilować i uznawać prawa i obyczaje kraju który ich gości. Problemy zaczynają się wtedy, gdy te prawa są odrzucone, a w ich miejsce stosowane prawa obowiązujące gdzieś w ich rodzinnych wioskach w odległej części świata. Najgorzej zaś jest, kiedy te plemienne prawa stoją w jawnej opozycji wobec praw i obyczajów obowiązujących w Europie.

W Polsce ten problem nie jest jeszcze tak widoczny jak w Wielkiej Brytanii, Francji czy Niemczech, głównie ze względu na stosunkowo niewielki procent populacji osób z innego kręgu kulturowego obecnie żyjących w naszej ojczyźnie. Było to spowodowane najpierw przez oddzielającą nas od innych państw Żelazną Kurtynę, a obecnie - przez, co tu kryć, powszechną biedę maskowaną krzykliwymi neonami. Emigruje się do krajów bogatych, a nie biednych, w dodatku rządzonych przez dawną oligarchię komunistycznych bonzów.

Ale od kiedy Polska weszła do Unii Europejskiej, sytuacja nieco się zmieniła. Będąc obywatelem jednego z państw UE można bez trudu podróżować po całej Europie, granice praktycznie przestają istnieć. Toteż i nasz kraj stał się celem wyjazdu dla wielu osób. I wkrótce pojawiły się problemy, jak np. te w wielu ośrodkach dla uchodźców w Polsce, którzy to uchodźcy często za nic mają sobie prawa gościnności. Tak na marginesie trzeba wyraźnie zaznaczyć, że owi "uchodźcy" są najczęściej takimi tylko z nazwy. To są najczęściej osoby do których znacznie bardziej pasuje określenie "emigrantów zarobkowych", a nie rzeczywistych uchodźców prześladowanych w swoich krajach. A kiedy tubylcza polska ludność zaczyna się buntować przeciwko takiemu "sąsiedztwu", to polskojęzyczne media doczepiają im łatkę ksenofobów i rasistów...

Takie same łatki ksenofobów i rasistów otrzymują obecnie Słowacy, którzy ostatnio na potęgę stawiają mury oddzielające od nich ich romskich sąsiadów. Zaczęło się to w latach 90-tych ub.w., po podniesieniu larum przez lewackie media budowy wstrzymano. Teraz, w ciągu ostatnich kilku lat, wrócono do stawiania murów i to co najmniej ze zdwojoną siłą. Zanim jednak znowu potępimy Słowaków, zastanówmy się, dlaczego oni te mury stawiają? Może jednak mają ważne dla siebie powody - i wcale nie chodzi tutaj o żadną ksenofobię czy rasizm? Może oni wcale nie odgradzają od Romów, tylko od osób wychowanych w zupełnie innym kręgu kulturowym, które to osoby rządzą się swoimi prawami?

Ustalmy jeszcze raz: wszystkie ludzkie rasy są równe, ale nie wszystkie kultury mogą pokojowo współistnieć obok siebie, wbrew twierdzeniom lansowanym przez lewackie media czy niektóre organizacje działające za pieniądze podatników na rzecz pochodzących spoza Europy imigrantów. Eksperyment o nazwie "multikulti" się nie sprawdził, pomimo wpompowania w niego wielu miliardów euro zabranych z kieszeni Europejczyków. Nie ma w Europie miejsca na getta, natomiast jest miejsce na wspólne zgodne życie wielu grup imigrantów z całego świata zgodnie z prawami i zwyczajami kraju w którym zamieszkali. Nie ma w Europie miejsca na wrogą odmienność, chociaż jest mnóstwo miejsca na przyjazną różnorodność.

I im szybciej polscy politycy wyciągną wnioski z doświadczeń krajów, które fazę fascynacji "multikulti" boleśnie odczuły na sobie, tym lepiej dla Polski, Polaków - i coraz liczniej przybywających także do naszej Ojczyzny imigrantów.

piątek, 13 maja 2011

Colcannon

Dzisiaj po raz pierwszy zrobiłem colcannon - tradycyjne irlandzkie danie, w którym głównymi składnikami są ziemniaki i kapusta ;-)

/Powyżej: zrobiony przeze mnie colcannon/

Danie jest bardzo proste w przyrządzeniu i przy tym niezwykle sycące. Najprościej rzecz ujmując - są to ugotowane i zmielone razem na papkę ziemniaki i kapusta, oraz kilka innych dodatków, jak masło, mleko, przyprawy, itp. W zależności od tego kto to danie przyrządza, dodatki mogą się zmieniać, jak również mogą się zmieniać proporcje pomiędzy ziemniakami i kapustą.

Ja, na pierwszy raz, zrobiłem to najprościej: ugotowałem na parze w równych częściach ziemniaki i kapustę, następnie zmiksowałem je razem dodając suszona zioła. Postąpiłem też nieco wbrew tradycji, bowiem zamiast masła i mleka - dodałem mleko sojowe i szczypiorek ;-)

Proste, smaczne, pożywne - i irlandzkie. Polecam ;-)

środa, 11 maja 2011

Carroll's - sklep z pamiątkami

Niedawno otworzono w Cork sklep  z sieci Carroll's - czyli miejsce ze sporą ilością różnego rodzaju pamiątek z Irlandii. 

Carroll's działa od 1982 r., ma sieć sklepów w Dublinie, a ten w Cork jest pierwszym w Irlandii otworzonym poza stolicą (oprócz tego jest jeszcze jeden sklep w Belfaście) - przynajmniej tak wynika z ich strony www. Oczywiście w Cork działały i działają inne sklepy z pamiątkami, jednak z reguły są to małe sklepiki z ograniczonym asortymentem. Ten nowy sklep "pamiątkarski" to jak hipermarket przy osiedlowej budce - może jeszcze nie ta skala, niemniej wybór zdecydowanie większy przy niższych cenach.

/Powyżej: sklep Carroll's przy Patrick Street w Cork/

wtorek, 10 maja 2011

Polyphonics Barbershop Chorus Cork

Jak już pisałem, w trakcie Vintage Fair można było posłuchać koncertu chóru Polyphonics Barbershop Chorus Cork. Polyphonics Barbershop Chorus Cork to założony w 1980 r. chór męski. W czasie 30 lat swojego istnienia zdobył wiele nagród podczas różnego rodzaju konkursów i festiwali. 

Na moim kanale na YT możne obejrzeć fragment tego koncertu: LINK.

/Powyżej: Polyphonics Barbershop Chorus Cork/

poniedziałek, 9 maja 2011

Vintage Fair w Cork

W miniony weekend w Flying Enterprise Complex w Cork miał miejsce Vintage Fair - czyli skrzyżowanie targów staroci z imprezą w stylu retro. Można było nabyć przeróżne mniej lub bardziej potrzebne przedmioty sprzed kilkudziesięciu lat, obejrzeć pokaz mody retro, a także posłuchać m.in. chóru Polyphonics Barbershop Chorus Cork

 Poniżej - kilka zdjęć:






niedziela, 8 maja 2011

Spotkanie członków grupy fotograficznej F/16

Dzisiaj, tak jak w każdą pierwszą niedzielę miesiąca, członkowie Polonijnej Grupy Fotograficznej F/16 spotkali się w pubie Franciscan Well Brewery w Cork, aby omówić swoje działania i poruszyć interesujące ich kwestie. Tym razem dyskutowano o prawnych aspektach publikacji zdjęć.

/Powyżej: uczestnicy spotkania/

Ja co prawda nie jestem członkiem F/16, ale ponieważ spotkania są otwarte dla wszystkich, przyszedłem żeby posłuchać i zapytać o praktyczne zastosowania przepisów prawa autorskiego w przypadku publikowania fotografii w różnego rodzaju mediach. Rozmawialiśmy także m.in. o tym, w jakich przypadkach należy uzyskać zgodę na publikację zdjęcia osób na nim się znajdujących, a w jakich przypadkach ta zgoda nie jest to konieczna.

Spotkanie było bardzo ciekawe, kolejne odbędzie się 5 czerwca b.r. o godz. 19.00, tradycyjnie w Franciscan Well Brewery. Wszystkich zainteresowanych zapraszam na stronę F16: www.f16cork.org.

sobota, 7 maja 2011

Barbara i Rene Stoeltie: Living in Ireland

Właśnie przeglądam kolejny fotograficzny album, tym razem "Living in Ireland", ze świetnymi zdjęciami przede wszystkim wnętrz irlandzkich domostw.

W wydanym w 2002 r. albumie na 200 stronach możemy obejrzeć 24 zamki, pałace, jak i zwykłe domy. Przede wszystkim możemy "wejść" do środka i podziwiać ich wnętrza, z reguły niedostepne dla publiczności, ponieważ są to miejsca stale zamieszkane. Każdy z domów jest opisany i to w trzech językach: angielskim, niemieckim i francuskim.

piątek, 6 maja 2011

My Cork: Teenage Impressions of the City

Dzisiaj wymieniając książki w bibliotece, natknąłem się tam na kolejną wystawę fotograficzną: "My Cork: Teenage Impressions of the City".

/Powyżej: wystawa "My Cork: Teenage Impressions of the City"/

Tym razem Cork City Libraries we współpracy z jednym ze sklepów fotograficznych zorganizowała konkurs dla młodzieży pod ww. nazwą. Obecnie zdjęcia z tej wystawy można zobaczyć w głównej bibliotece w Cork. Niektóre prace, mimo młodego wieku uczestników, są bardzo interesujące.

środa, 4 maja 2011

Stanisław Jerzy Lec: Myśli nieuczesane

Właśnie skończyłem czytać niemal 700 stronicowy tomik z pełnym wydaniem aforyzmów Leca: jest ich dokładnie 4711 ;-)

Oczywiście - nie liczyłem, ale zaufałem notce edytorskiej. Książka - genialna. Jak napisał o niej Umberto Eco: "Jest to książka z której każdy cywilizowany, myślący człowiek powinien co wieczór przeczytać trzy lub cztery linijki, zanim zaśnie (jeżeli w ogóle będzie mógł zasnąć)".

niedziela, 1 maja 2011

Beatyfikacja Papieża Jana Pawła II

Dzisiaj, tak jak chyba miliony Rodaków, obejrzałem transmisję Mszy Beatyfikacyjnej Jana Pawła II. Sam naszego Papieża "na żywo" widziałem niestety tylko raz, za to bardzo blisko, w czerwcu 1991 r.

/Zdjęcie Papieża Jana Pawła II przed wejściem do Jego domu w Wadowicach/

W 1991 r. miałem 20 lat, w czerwcu tego roku Papież przybył do Polski. Mój kolega zaproponował żebyśmy zgłosili się do kościelnej służby porządkowej, która brała udział w pomocy w czasie Mszy Św. w Lubaczowie, do którego Papież przybył wieczorem 2 czerwca, aby następnego dnia odprawić mszę. Przed wyjazdem zostaliśmy krótko przeszkoleni odnośnie zasad bezpieczeństwa , m.in. mieliśmy pilnować by nikt z pielgrzymów nie rzucił kwiatów przed Papa Mobile (jak nam tłumaczono, w bukiecie kwiatów może być ukryty ładunek wybuchowy) oraz otrzymaliśmy furażerki i opaski w papieskich barwach (przechowuję je do dzisiaj).

W Lubaczowie spędziliśmy dwa dni, w tym oczywiście wzięliśmy udział w Mszy Św. celebrowanej przez Papieża Jana Pawła II. Niezapomniane przeżycie...

Śmierć Papieża zastała mnie już w Irlandii. Będąc na Zielonej Wyspie udało mi się być w tych miejscach w których był Papież, jak Knock czy Phoenix Park. Podczas kolejnych moich wizyt w Polsce odwiedziłem oczywiście Wadowice, słynne Okno Papieskie przy Franciszkańskiej 3, krakowskie Błonia na których Jan Paweł II odprawiał Msze Św. Także w sierpniu ub.r. byłem m.in. w Kościele i Grocie św. Pawła na Malcie w którym modlił się Papież, a w lutym b.r. udało mi się odwiedzić Jego grób w Watykanie...