środa, 31 sierpnia 2011
Eugenika – w imię postępu
poniedziałek, 29 sierpnia 2011
Picture That - A Century of Cork Memories
Na 128 stronach książki umieszczono kilkaset pogrupowanych tematycznie zdjęć, pochodzących od schyłku XIX w. do 1985 r., kiedy po raz pierwszy wydano "Picture That". Wspaniały zapis ostatniego wieku życia miasta.
The Cork Examiner, z którego zasobów pochodzą zdjęcia, został założony w 1841 r. i istnieje do dzisiaj już jako dziennik o zasięgu krajowym pod nazwą The Irish Examiner.
piątek, 26 sierpnia 2011
Bantry House
Z informacji zawartych w przewodniku, który otrzymują zwiedzający: Centralną część Bantry House wybudowano na początku XVIII w. W 1739 r. Richard White, którego potomkowie nadal mieszkają w rezydencji, kupuje Blackrock, obecnie Bantry House. Jego wnuk zasłużył się dla Brytyjczyków podczas nieudanej inwazji floty morskiej, przygotowanej przez Wolfe Tonea i Towarzystwo Zjednoczonych Irlandczyków, został za to mianowany baronem Bantry. Jego potomkowie rozbudowują i modernizują Bantry House, kolekcjonują dzieła sztuki, itp. W latach 1920-25, podczas irlandzkiej wojny domowej, w Banty House mieści się szpital, w czasie II wojny światowej - stacjonuje tutaj II Szwadron Motocyklowy. W 1946 r. Bantry House zostaje udostępniony dla zwiedzających.
Sam dom, a szczególnie jego wnętrze, robi wrażenie i jest naprawdę warty zobaczenia. Mnóstwo dzieł sztuki i przedmiotów codziennego użytku wykonanych z najwyższym kunsztem, gromadzonych przez wiele, wiele lat przez kolejnych właścicieli. Wewnątrz można robić zdjęcia, ale bez lampy błyskowej. Również ogrody wokół Bantry House to dobre miejsce do krótszych czy dłuższych spacerów. No i wspaniały widok na zatokę Bantry.
czwartek, 25 sierpnia 2011
W Cork czasem słońce, czasem deszcz ;-)
Poniżej: dwa zdjęcia z mojego okna zrobione dzisiaj w odstępie niespełna 10 minut:
i chwilę później:
... i tak na zmianę...
Lubię tę pogodę, jest przewidywalna i nie nudzi się :-)
środa, 24 sierpnia 2011
Agnieszka Buda-Rodriguez: "Kuba daleka piękna wyspa"
Książka dotyczy nie tyle samej Kuby, co właśnie okresu życia autorki w tym kraju, obejmuje bowiem także opisy wypraw do Meksyku, Grecji - czy Polski. Trzeba zaznaczyć, że z racji narodowości i zawodu - status autorki na Kubie był wyższy niż rodowitych Kubańczyków: miała zdecydowanie większe możliwości podróży, zarobków, poznawania interesujących osób, etc.
Przez książkę przewija się cała plejada postaci, od komunistycznych aparatczyków, poprzez klepiących biedę autochtonów, po naszych Rodaków "w delegacji", z czasów gdy Polska należała do RWPG i była wiernym sojusznikiem Kuby. Obserwujemy zmiany jakie nastąpiły na Kubie wraz z upadkiem ZSRR i wycofaniem wszelkiej pomocy bloku "bratnich państw", który to blok rozpadł się jak domek z kart. Poznajemy także codzienne życie autorki książki.
Książka dla miłośników pamiętników - i Kuby ;-)
wtorek, 23 sierpnia 2011
Christiaan Corlett: "Robert L. Chapman's Ireland. Photographs from the Chapman Collection 1907–1957"
Robert L. Chapman (1891-1965) był zapalonym fotografem - i rowerzystą, zaczął robić zdjęcia w wieku szesnastu lat. Przez większą cześć życia fotografował, dzięki czemu powstało archiwum liczące sobie ok. 3 tysięcy zdjęć. W książce na 130 stronach znalazły się wybrane fotografie z tego archiwum, pochodzące z okresu pół wieku: od 1907 do 1957 roku.
Każde zdjęcie jest bardzo dokładnie opisane, łącznie z podaniem miejsca, daty i godziny wykonania, a także parametrów technicznych zastosowanych przy jego robieniu. Piękne czarno-biale fotografie z wielu miejsc w Irlandii - niektóre z tych miejsc zmieniły się bardzo, inne - wcale. W albumie, z racji drugiej pasji Chapmana, znajdują się także zdjęcia irlandzkich rowerzystów i ich wyścigów - sprzed niemal wieku...
niedziela, 21 sierpnia 2011
Gołąbki
Ugotowałem na parze kilka liści kapusty, w tym czasie ugotowałem też ryż, oraz podsmażyłem cebulę z pieczarkami. Ryż, cebulę i pieczarki wymieszałem razem, a następnie, mniej lub bardziej wprawnie, pozawijałem w ugotowane liście.
Bardzo smaczne ;-)
sobota, 20 sierpnia 2011
Nowe kasy w Tesco
Kasy samoobsługowe są tam już od kilku lat, ale teraz wprowadzono takie, gdzie m.in. można od razu wrzucić garść monet, a nie mozolnie po jednej ;-) No i ustawiono je tak, że jest do nich jedna kolejka, a nie dwie, jak poprzednio. Mam wrażenie, że dzięki temu wszystko znacznie sprawniej idzie.
Nie ukrywam, że lubię płacić w takich kasach m.in. dlatego, że kolejka posuwa się znacznie szybciej (gdy z jakiś powodów klient zablokuje jedną kasę, można podejść do kolejnej, co jest trudne przy "tradycyjnej" kasie), oraz właśnie ze względu na możliwość nieskrępowanego pozbycia się drobnych. Zawsze się ich jakoś nazbiera w kieszeni (portfela się jeszcze nie dorobiłem ;-), a nie zawsze jest jak je wydać, i po pewnym czasie zaczyna dawać znać o sobie prawo powszechnego ciążenia. Oczywiście, można tak płacić i kasach obsługiwanych przez człowieka (Boże, jak to brzmi), ale nie zawsze po prostu wypada. Samego mnie szlag trafia, gdy stoję w kolejce do jedynej kasy, a tu przede mną pan czy pani usiłuje pozbyć się worka eurocentów, blokując tym samym całą kolejkę.
Tak swoją drogą, samoobsługowe kasy to z jednej strony znak nowych czasów, a z drugiej - pozwalają na redukcję zatrudnienia, co dla jednych jest korzystne, a dla drugich - wprost przeciwnie, zależy po której stronie biurka się dana osoba znajduje...
piątek, 19 sierpnia 2011
Polak w stresie
Przykładów zestresowanych Rodaków żyjących w kRAJu codziennie dostarczają nam polskojęzyczne media, czy też jak piszą niektórzy - mendia - z Polski. Jednym z ostatnio dyskutowanych przypadków był happening zorganizowany przez nieznanego wcześniej "artystę", który w przebraniu motyla dołączył do procesji Bożego Ciała w Łodzi. Jak się okazało, Pana Motylka zestresowała, jak to powiedział "wszechobecność Kościoła" i "anektowanie przestrzeni publicznej". W tym celu 44-letni facet założył różowe rajstopy, skrzydełka i "fruwał" przy procesji. W innych okolicznościach każdy by stwierdził, że tak zachowujący się 44-letni facet ma nierówno pod sufitem, ale gdy można dokopać "czarnym" to już wszystko jest o.k. Część mendiów niemal rozpłynęła się w zachwytach, jaki to piękny i wolny artysta w rajstopach, który przypiął sobie skrzydła motylka bo kilkuletnie dziewczynki sypały kwiatki, więc mu się skojarzyło. Traf chciał, że - oczywiście "przypadkiem" - pojawili się w tym miejscu i czasie fotoreporterzy jednego z wiodących polskojęzycznych dzienników. Pan Motylek cel osiągnął, reklamę ma darmową, a reklama dźwignią handlu, szczególnie w dzisiejszych ciężkich czasach, gdy sztuka nie sprzedaje się dobrze, a Pan Motylek zdaje się usiłuje ze sztuki wyżyć. Zastanawia mnie, co z anektowaniem przestrzeni publicznej przez gejowskie, tudzież inne parady? Ano nic. W Polsce Anno Domini 2011 jedynie gdy chodzi o plucie na katolików odwaga bardzo staniała. Można pajacować w rajstopach przy procesji, można robić sobie jaja z ludzi modlących się pod krzyżem i głośno gardłować przy tym o "anektowaniu przestrzeni publicznej", bo wiadomo, że za to nic praktycznie nie grozi, a jeszcze ładny poklask można zebrać.
W Polsce stresują się także dziennikarze. Powodem stresu może być dla nich nawet nagi biust młodych aktorek z francuskiej grupy teatralnej Deuxieme Groupe d’Intervention występującej na tegorocznym Maltafestival w Poznaniu. Teatr zjeździł całą Europę ze swoim traktującym o wojnie i jej ofiarach spektaklem "Tragedie! Un poeme..." i wszędzie otrzymał za niego gromkie brawa. Jedynie w Polsce - otrzymał mandat od policji za "nieobyczajne zachowanie". Trzeba oddać sprawiedliwość policjantom, że mandaty wręczyli dyskretnie, po spektaklu, wcześniej zresztą uprzedzając organizatorów o takiej możliwości, etc, i z tego co wiadomo, nie bardzo mieli wyjście, bowiem donos do nich złożył jeden z dziennikarzy innego wiodącego polskojęzycznego dziennika sprzedawanego w Polsce.
Zestresowani są polscy biznesmeni, którzy, wg ankiety Deloitte, ani myślą choćby o próbie eksportu wyprodukowanych przez siebie towarów. Biznesmeni z innych krajów takich oporów nie mają. Skąd ten stres, skąd taka obawa? Może po prostu producenci znad Wisły zdają sobie sprawę z jakości tychże towarów i świadczonych usług? Może przestali wierzyć w hasło że "dobre, bo polskie" i wiedzą, że za granicą konkurencja jest ostrzejsza a ceny - niejednokrotnie znacznie niższe? W to hasło wcześniej przestali wierzyć polscy konsumenci, stąd zapewne większość dobrze sprzedających się polskich marek nosi nazwy wskazujące na ich rzekomo zagraniczne pochodzenie.
Polscy biznesmeni mają zresztą coraz więcej powodów do stresu, ot dla przykładu minister finansów wydał rozporządzenie, na podstawie którego pracownicy kontroli skarbowej mogą legitymować, zatrzymywać osoby i pojazdy, a także dokonywać przeszukań. Jak widać, coraz większa ilość ludzi utrzymywanych z pieniędzy polskiego podatnika ma prawo tegoż podatnika wziąć za kołnierz aby wytrząsnąć z niego ostatnie drobne.
Stąd nic dziwnego, że, jak już pisałem TUTAJ i co pozwolę sobie powtórzyć, nadal trwa ekspodus naszych Rodaków dotychczas żyjących w kRAJu. W ciągu ostatnich kilku wakacyjnych tygodni przyleciało z Polski do Irlandii (a zapewne także i do innych krajów) mnóstwo naszych Rodaków. W poszukiwaniu pracy, rzecz jasna. Trochę to dziwne, bo przecież polskojęzyczne media w Polsce wieszczą upadek Irlandii. Skoro wg polskojęzycznych mediów jest tak źle, to co robi tutaj taka rzesza młodych Polaków, która właśnie przyjechała z kRAJU i usiłuje złapać jakąś wakacyjną pracę, choćby na osławionym zmywaku? Czyżby nie czytali, nie słuchali, nie oglądali tychże mediów? A może, o zgrozo, nie chcą dawać im wiary? A przecież są to "młodzi, wykształceni, z dużych miast"...
Świeży narybek z Polski można łatwo rozpoznać za granicą. Po poziomie stresu, rzecz jasna, który usiłują rozładować. Świeżo wyjechany Polak ma wrażenie że skoro wyjechał poza granicę IV RP, to nikt go nie rozumie, co jest absurdem w sytuacji gdy za granicę w ciągu ostatnich kilku lat wyjechało dobre 3 miliony obywateli, a kolejne miliony do wyjazdu właśnie się szykują. W takim na przykład irlandzkim Cork w centrum miasta jest więcej Polaków niż w polskim Krakowie na Rynku Głównym. Ale skoro nasz świeży emigrant uznaje że nikt go nie rozumie, to może pozwolić sobie na słownictwo jakim posługiwał się z kolegami przed klatką schodową bloku w którym mieszkał, oraz na poziom głośności znacznie przekraczający dopuszczalny. Tutaj jasno widać próby rozładowania nagromadzonego w Polsce stresu za pomocą krzyku, a demonstrowanie przed koleżkami swoistej buty ma przykryć tlący się w środku strach przed nowym i nieznanym. Kiedy się pomieszka trochę dłużej za granicą, stres powoli opada, wtedy nasz Rodak ścisza głos, staranniej dobiera słowa, a nawet, wzorem autochtonów, usiłuje uśmiechać się do innych, co wychodzi raczej średnio, no ale cóż, taki nasz polski genotyp...
Co bardziej rozsądni Rodacy którzy wyjechali z kRAJu, po kilu latach mieszkania w tym czy innym mieście kupują auta i wyprowadzają się na wieś. Ostatnio byłem w odwiedzinach u moich przyjaciół, którzy za pół ceny tego, co w mieście wynajęli sobie piękny dom tuż nad oceanem. Obydwoje zapaleni wędkarze, więc mogą sobie pozwolić na kuchnię pełną świeżutkich ryb i owoców morza. Pracują zdalnie, więc odrywając wzrok od komputera widzą przez okno bezmiar oceanu. Ot, bezstresowe życie.
Którego sobie i Państwu życzę ;-)
czwartek, 18 sierpnia 2011
Katoliccy ewangelizatorzy z USA w Cork
środa, 17 sierpnia 2011
XXI wizyta w Polsce (9): w Pyrzowicach pokazują, że pierwsi będą ostatnimi. I odwrotnie ;-)
Oczywiście, jak zwykle w Pyrzowicach, nie obyło się bez problemów. Najpierw odprawa (wyjątkowo miałem większy bagaż), główny bagaż oczywiście o.k., każą też ważyć podręczny, również w porządku, a nawet w jednym i drugim spory zapas. Ale pani celniczce, czy jak ją tam zwał, nie podoba się chyba jego wymiar (chociaż jest jak najbardziej wymiarowy i latam z nim "od zawsze"), więc wydaje polecenie włożenia go do stojaka w którym sprawdza się wymiary tegoż bagażu. Oczywiście, wchodzi bez problemu. Niezadowolona pani wydaje kolejne polecenie powtórzenia czynności, ale przy walizce obróconej o 90 stopni. Wchodzi, chociaż kółka nieco zawadzają. "Bagaż ma wchodzić luźno!" - poucza mnie pani, nie precyzując jednak co to znaczy "luźno", do kiedy jest luźno a od kiedy nie. Tak czy owak, bagaż pasuje pod obojętnie jakim kątem, więc nie ma się do czego przyczepić. Przechodzę przez bramkę, oczywiście piszczy, chociaż nie powinna. Obszukiwanie, nie mam noża w skarpetce czy innej broni pod kołnierzykiem. Kolejnej pani celniczce nie podoba się zawartość mojej podręcznej walizki. Każe otworzyć, otwieram, grzebie w niej, wyciąga, przewraca. Nie znalazła nic podejrzanego, więc odpuszcza.
Odprawa paszportowa: pan celnik długo, o wiele dłużej niż zazwyczaj, ogląda mój paszport, przesuwa go przez czytnik, patrzy w monitorek, stuka w klawiaturę. W myślach już robię rachunek sumienia, ale jedyne co mogę znaleźć to to, że podczas tej wizyty w Polsce dwa razy na rozkopanym Rondzie Grunwaldzkim w Krakowie przeszedłem na czerwonym świetle. Na swoje usprawiedliwienie: w promieniu co najmniej pół kilometra nie było widać żadnego auta, a światła jakby się "zacięły". Ale za moim przykładem poszli też inni przechodnie, więc nie wiem, może za jakiegoś prowodyra zostałem uznany? "Dokąd pan leci" - ostro pyta celnik. Na końcu języka mam odpowiedź, że jest napisane na bilecie który podałem razem z paszportem, ale - odpuszczam. Cholera wie co jest grane, lepiej sobie takie odzywki zostawić na przylot, a nie na wylot, bo jak przylecę - to przecież mnie nie odeślą z powrotem, ale jak chcę wylecieć, to mogą przetrzymać... "Do Cork" - odpowiadam przez zęby. Pan celnik kolejny raz spogląda w monitor, jeszcze naciska jakieś przyciski w klawiaturze, ale chyba nie znalazł tego, czego spodziewał się znaleźć. Bez słowa popycha paszport w moją stronę.
Przy bramce do samolotu tradycyjnie dwie kolejki, tych z pierwszeństwem wejścia (czy raczej: osoby podróżujące z dziećmi, bo pierwszeństwo mało kto z Rodaków wykupuje), oraz pozostałych. O dziwo, zaczynają odprawiać i wpuszczać do autokaru (który ma przewieźć pasażerów przez 20 metrów do samolotu) najpierw osoby z kolejki drugiej, w której i ja się znajduję. Najpierw wydaje mi się to dziwne, przecież pierwsi powinni wejść ci z pierwszeństwem? Dopiero po chwili odkrywam chytry plan pracowników obsługi naziemnej: po zapakowaniu nas do autokaru, w którym jesteśmy ściśnięci jak śledzie, przy lejącym się żarze z nieba, obsługa wypuszcza na płytę lotniska osoby z kolejki pierwszej, bo jak napisałem, do samolotu ledwie 20 metrów. My, ścierający pot z czół patrzymy jak ci pierwsi, którzy dopiero co byli ostatnimi, chociaż powinni być pierwszymi, znowu są pierwsi ;-) Ale coś jest nie tak, bo wpuszczają tylko jednym wejściem, co dodatkowo przedłuża nasze "uwięzienie" w lotniskowym autokarze. Nareszcie drzwi się otwierają, do samolotu jest kilkanaście metrów, zaczyna się bieg, przepychanie, w końcu przy jedynym czynnym wejściu formuje się ciżba. Ci na końcu ciżby stoją zrezygnowani, już wiedzą że przegrali walkę o miejsce przy oknie. Wtem - w samolocie obsługa otwiera drugie drzwi. Koniec ciżby radośnie zafalował i rzucił się w pościg ku schodom. I tak po raz kolejny ostatni byli pierwszymi ;-)
Lot jak lot, po przylocie - deszcz i lekki szok termiczny, różnica ok. 15 stopni. Ale jak to lubię ;-)
wtorek, 16 sierpnia 2011
XXI wizyta w Polsce (8): Niemiecki Obóz Zagłady w Bełżcu
W obozie zagazowano przede wszystkim Żydów, oraz kilka transportów Romów i ok. 1500 Polaków skazanych za ukrywanie i pomoc Żydom. Po zakończeniu działalności obozu Niemcy starali się starannie zatrzeć wszelkie ślady. Przez wiele lat to miejsce było niemal kompletnie zapomniane, dopiero w 1963 r. wzniesiono tutaj obelisk ze stosowną informacją. Od 2004 r. istnieje tutaj nowy, robiący ogromne wrażenie pomnik, oraz niewielkie muzeum, głównie z ekspozycją fotograficzną.
Współczesny pomnik odwołuje się do biblijnego opisu przejścia Żydów przez Morze Czerwone. W miarę gdy wchodzimy w głąb tego pomnika-instalacji coraz głośniejsze staje się echo naszych kroków. Wokół pomnika możemy odczytać nazwy miejscowości z których zostali wywiezieni Żydzi do obozu zagłady w Bełżcu.
poniedziałek, 15 sierpnia 2011
XXI wizyta w Polsce (7): Lubycza Królewska
Lubycza Królewska została niemal całkowicie zniszczona podczas II wojny światowej, ludność "wymieniona" (w czasie wojny wymordowano mieszkających tutaj Żydów - i sporą część Polaków, a po wojnie wysiedlono Ukraińców) stąd została przerwana pewna ciągłość historyczna, datująca się od XV w. Z tych samych powodów w samej miejscowości nie ma zbyt wiele do zobaczenia, jeżeli chodzi o zabytki. Jednym ze starszych budynków jest pochodzący z 1904 r. (później rozbudowany) kościół parafialny. Dopiero kiedy wyjechałem do Irlandii uświadomiłem sobie, że zdobi go krzyż... celtycki ;-)
Niemniej warto tutaj przyjechać dla pięknej okolicy, dla Roztocza, a miłośnicy historii najnowszej - dla obejrzenia bunkrów linii Mołotowa, jaka biegła nieopodal Lubyczy Królewskiej. W pobliżu znajdują się także m.in. rezerwaty: Skamieniałych Drzew i Źródlisko. Szczególnie warty polecenia jest ten pierwszy, który jest wyjątkiem w całej Europie: znajdują się w nim fragmenty skamieniałych drzew powstałych w wyniku procesów trwających miliony lat. Ponadto - w okolicy jest spora ilość zabytkowych cerkwi.
Do Lubyczy Królewskiej trafił jest bardzo łatwo: leży przy trasie Warszawa - Lublin - Lwów, nieopodal, w Hrebennem, znajduje się przejście graniczne.
niedziela, 14 sierpnia 2011
XXI wizyta w Polsce (6): Tomaszowski Jarmark Ordynacki
sobota, 13 sierpnia 2011
XXI wizyta w Polsce (5): Kargul i Pawlak w Suścu
Przy wjeździe do Suśca znajduje się drewniany pomnik Kargula i Pawlaka, bohaterów znanej komediowej trylogii. Rzeźbę z drzewa lipowego wykonał miejscowy artysta Jan Wiatrzyk, pomnik został odsłonięty 5 lipca 2009 r. Figury bohaterów nie znalazły się tam przypadkiem - to właśnie w Suścu 21 maja 1930 r. urodził się Sylwester Chęciński, reżyser m.in. "Samych swoich", "Nie ma mocnych" i "Kochaj albo rzuć".
Susiec, czy też jego najbliższe okolice, słynie z walorów i szlaków turystycznych. Ja, z braku czasu niestety, wybrałem się tylko na krótki spacer przez rezerwat przyrody Czartowe Pole, ale w Suścu można spokojnie spędzić cały tydzień lub dwa, a nawet dłużej.
piątek, 12 sierpnia 2011
XXI wizyta w Polsce (4): UFO w Emilcinie
Pomnik został postawiony 15 października 2005 r. przez Fundację Nautilus. Napis na pomniku głosi: "10 maja 1978 roku w Emilcinie wylądował obiekt UFO. Prawda nas jeszcze zadziwi… Fundacja NAUTILUS 2005 r." Nieopodal pomnika znajduje się tablica z krótko opisaną historią tego, co wydarzyło się w Emilcinie.
Głównym świadkiem spotkania z UFO był Jan Wolski, rolnik mieszkający w Emilcinie. To on miał spotkać dwie istoty, z którymi udał się do ich pojazdu. Tam został poddany badaniom, po których pozwolono mu odejść. Świadków wizyty kosmitów było więcej, jeden z mieszkańców który zaprowadził mnie na łąkę na której miał wylądować obiekt UFO twierdził, że huk startu słyszeli wszyscy we wsi. Wkrótce w Emilcinie pojawiła się prasa i telewizja, Jan Wolski był badany przez biegłych lekarzy, którzy wykluczyli możliwość konfabulacji. Co więc wydarzyło się w Emilcinie? No cóż, być może faktycznie "prawda nas jeszcze zadziwi"...
Po kilkunastu latach, po śmierci Wolskiego, zaczęto powoli zapominać o całej sprawie. Dlatego Fundacja Nautilus postawiła tam pomnik dla upamiętnienia tego, swego czasu bardzo głośnego w Polsce wydarzenia, które przeszło do historii jako "Zdarzenie w Emilcinie".
Tak na marginesie, mieszkańcy wioski nigdy nie czerpali - i do dzisiaj nie czerpią żadnych profitów z tego wydarzenia. Oprócz pomnika - nie ma tam absolutnie nic, za co turysta mógłby zapłacić, choćby nawet chciał...
.......................
dopisek z 9.02.2012 r.: O tym, co wydarzyło się w Emilcinie, można przeczytać w książce Zbigniewa Blani-Bolnara pt.: "Zdarzenie w Emilcinie". O książce napisałem TUTAJ.
czwartek, 11 sierpnia 2011
XXI wizyta w Polsce (3): Lublin
Kolejny dzień, czy też raczej - pół dnia, spędziłem w Lublinie. Fantastyczne miasto, w którym m.in. studiowałem.
Najpierw odwiedziłem Zamek Królewski, którego początki sięgają XII w. Byłem tutaj jako dziecko, wtedy, jak to na dziecku, największe wrażenie wywarła na mnie legenda o Czarciej Łapie i stół z wypalonym odciskiem dłoni. W skrócie: w 1637 roku w lubelskim Trybunale Koronnym odbył się proces pewnej ubogiej wdowy, której przeciwnikiem był bogaty szlachcic. Chociaż dowody ewidentnie wskazywały na niewinność kobiety, przekupiony sąd wydał wyrok korzystny dla bogacza. Wówczas wdowa zwróciła się w stronę wiszącego krucyfiksu i zawołała: "Gdyby diabli sądzili, wydaliby sprawiedliwszy wyrok!". Jeszcze tej samej nocy diabli zjawili się w sądzie i rozstrzygnęli spór na korzyść wdowy, a jeden z nich wypalił odcisk swojej dłoni na drewnianym pulpicie stołu. Chrystus wiszący na krucyfiksie spuścił głowę, nie mogąc patrzeć na to, że diabelskie sądy są sprawiedliwsze od ludzkich. Tyle legenda, stół z wypaloną czarcią dłonią można obejrzeć w holu lubelskiego zamku, a rzeczony krucyfiks - w jednej z kaplic Archikatedry Lubelskiej.
Zwiedziłem także rzeczoną Archikatedrę Lubelską. Znajduje się tam m.in. kopia Całunu Turyńskiego. Godna uwagi jest także m.in. Zakrystia Akustyczna: gdy jedna osoba mówi coś szeptem będąc odwróconą do ściany - możemy to bardzo wyraźnie usłyszeć będą w po przeciwnej stronie sporych rozmiarów pomieszczenia. W archikatedrze znajdują się również krypty w których spoczywają biskupi lubelscy.
Na koniec odwiedziłem moją dawną uczelnię, a konkretnie - udałem się na Plac Litewski, gdzie znajduje się budynek Wydziału Politologii UMCS. Ostatni raz byłem tutaj 15 lat temu...
XXI wizyta w Polsce (2): kocham Polskę
Po jednej stronie jest "Kocham Polskę", po drugiej - "Kocham Kraków", a po bokach, jakżeby inaczej, wielkie logo jednej z firm produkujących materiały budowlane.
No wszystko pięknie, tylko nośnik reklamowy do takich wyznań wydaje mi się nie do końca przemyślany. Bo nie wiem, czy autor tego wyznania naprawdę tak czuje, czy to miłosne wyznanie jest jedynie pretekstem do umieszczenia reklamy wspomnianej firmy, i tym samym - jesteśmy robieni w balona? ;-)
Być może takie odczucia mieli mieszkańcy Krakowa, którzy kilka tygodni temu ostrzelali ten balon... z kuszy.
wtorek, 9 sierpnia 2011
XXI wizyta w Polsce (1): nie chodź, nie szukaj, bo cię naciągną...
Lot Wizzairem z Cork do Pyrzowic, później bus do Krakowa. W samolocie swoim zwyczajem niemal natychmiast zasnąłem, ale nie na długo - za mną siedziała para z dzieckiem, które wkrótce zaczęło przeraźliwie płakać, ba - krzyczeć wręcz. Niektóre małe dzieci bardzo źle znoszą lot, więc nie ma się co dziwić. A dzieci w samolocie pełno, i to rozmieszczonych nie w jednym miejscu, ale porozkładanych jak rodzynki w cieście.
Na marginesie: podczas ostatniego Censusu w Irlandii ze zdumieniem odkryto, że wbrew trąbieniu o kryzysie na Zielonej Wyspie i związanym z nim rzekomą masową emigracją Irlandczyków (którzy emigrowali niemal zawsze - taka już ich narodowa tradycja) oraz rzekomymi powrotami Polaków do domu - liczba ludności Irlandii znacznie wzrosła. Konkretnie: w Irlandii trwa babyboom, rodzi się bardzo dużo dzieci, głównie - dzieci imigrantów, a wśród nich lwią część stanowią oczywiście dzieci Polaków. Te dzieci z reguły mają od razu obywatelstwo irlandzkie, i niewykluczone, że kiedyś część z nich właśnie Irlandię uzna za swoją ojczyznę.
M.in. po przekroju pasażerów widać, jak bardzo zmieniła się Polonia w Irlandii. Na początku - większość podróżnych to byli faceci, często umilający sobie podróż spożywaniem takich czy innych płynów mniej lub bardziej procentowych. Teraz - w coraz większej liczbie są to rodziny z dziećmi. Tak czy owak, następnym razem chyba postaram się o jakieś zatyczki do uszu ;-)
W trakcie lotu, skoro o spaniu nie było mowy, przeglądałem sobie gazetkę Wizzaira, wypakowaną, rzecz jasna, głównie reklamami. Firmy z różnych krajów reklamowały przede wszystkim swoje hotele czy sklepy, natomiast polskie reklamy naprawdę wyróżniały się na tym nudnym tle: najpierw wpadła mi w oko reklama firmy skupującej złom i wywożącej śmieci (poważnie!), następnie - oferta firmy detektywistycznej specjalizującej się w śledzeniu, zakładaniu podsłuchów, itp., a na końcu potencjalnych klientów zachęcały do odwiedzin mniej lub bardziej zakamuflowane w nazwie agencje towarzyskie. Złom, podsłuchy i burdele? No cóż, mam nadzieję że nikt na podstawie takich reklam nie wyrobi sobie błędnego zdania o naszym kraju...
Po wylądowaniu, kontrola paszportowa. Otwarte dwa okienka, oczywiście nie obok siebie tylko oddalone tak daleko, jak to było możliwe. Niemal natychmiast jedno z nich zostało zablokowane, bo panu celnikowi coś tam się nie zgadzało przy jednej z, a jakże, rodzin. Ludzie z tej "zaczopowanej" kolejki zaczęli przechodzić do drugiej, o dziwo poruszającej się bardzo sprawnie, ale wtedy "powarkiwali" na nich ci z kolejki pierwszej, bo dochodzący nie szli rzecz jasna potulnie na koniec, tylko próbowali dochodzić na tej samej "wysokości" na której znaleźli się w swojej poprzedniej kolejce.
Stojąc do jedynego czynnego okienka odprawy paszportowej (bo drugie, zablokowane, się nie liczy), zacząłem oglądać swój "bilet" na busa. Kupiłem go kilka dni przed wylotem, wydrukowałem dzień wcześniej, ale, przyznaję, wczytałem się w niego dopiero w tejże kolejce.
I tak na tym moim bilecie przeczytałem tekst, który od razu wprowadził mnie w tzw. "polski klimat" ;-) a mianowicie: "Odbiór pasażerów z lotniska Pyrzowice odbywa się o wyznaczonej godzinie z przed terminali A lub B, prosimy nigdzie nie chodzić i nie szukać busa, oznakowany bus podjedzie pod terminal. (...) Uprzejmie prosimy nie pytać o nasze busy kierowców firmy XXXXXXXX gdyż będziecie wprowadzeni w błąd jak setki innych pasażerów a do tego będziecie naciągnięci na zakup dodatkowego biletu na przejazd autobusem tej firmy".
A takie przepychanki między przewoźnikami są w zasadzie wszędzie, gdzie pojawia się możliwość zarobku (w domyśle: łatwego i szybkiego). Pamiętam z lat 90-tych ub.w. (Boże, jak to brzmi... ;-) taką wojenkę krakowskich pseudotaksówkarzy przed dworcem głównym PKP: tam się dopiero dantejskie sceny działy, na czele z przebijaniem opon innym taryfiarzom którzy nie należeli do tej mafijnej grupki i z naciąganiem klientów nie znających miasta na przejażdżkę po całym Krakowie za bajońskie ceny. Na szczęście pogoniono ich już stamtąd, chociaż wiele wody w Wiśle musiało upłynąć zanim to się stało...
Tak czy owak, dojechałem szczęśliwie ;-)
Wystawa w Cork Airport
Na poszczególnych zdjęciach możemy zobaczyć prace przy budowie lotniska - od porządkowania terenu po oddanie gotowego obiektu, słynne osobistości które korzystały z tego portu lotniczego, nietypowe ładunki jakie dostarczano, itd., itp.
Naprawdę warto obejrzeć.
niedziela, 7 sierpnia 2011
Coraz więcej internautów, coraz mniej wypożyczalni dvd
W 2005 r. pisałem TUTAJ o boomie na kafejki internetowe w Cork, a z kolei TUTAJ napisałem że już po 2-3 latach właściciele tych kafejek zaczęli je zamykać, a te które przetrwały musiały znacznie obniżyć ceny. Podobnie jest teraz z wypożyczalniami filmów na dvd.
Sam jeszcze 6 lat temu korzystałem z dwóch takich wypożyczalni znajdujących się nieopodal mojego domu, a dzisiaj - po jednej z nich już dawno nie ma śladu, a druga - właśnie niedawno również zakończyła działalność, zostawiając po sobie lokal do wynajęcia (na zdjęciu obok).
Wg mnie, pomijając wszelkie inne możliwe okoliczności, jest to, podobnie jak w przypadku kafejek internetowych, niewątpliwie wpływ coraz bardziej powszechnego dostępu do internetu. Niemal każdy film (pomijam w tym momencie kwestię legalności) można bez trudu znaleźć w sieci. Mało tego, niektóre filmy - można praktycznie znaleźć lub kupić tylko w sieci, czego przykładem jest choćby "Man of Aran", kultowy irlandzki film którego nie mogłem znaleźć w Cork w żadnym "pamiątkarskim" sklepie (pomimo że innych irlandzkich filmów było sporo), ani nawet w głównym oddziale biblioteki miejskiej. Udało się dopiero w internecie...
Stąd nic dziwnego, że przyszedł koniec na tego rodzaju biznes...
sobota, 6 sierpnia 2011
John O'Beirne Ranelagh: "Historia Irlandii"
Pomimo że książka jest naszpikowana datami, nazwiskami, etc., czyta się ją niemal jak powieść sensacyjną ;-) Poza tym skutecznie naświetla problemy z jakimi borykali się Irlandczycy przez długi okres swojej historii, i bynajmniej nie jest to prosta opowieść powielająca czarno - białą kalkę o szlachetnym narodzie uciskanym przez złych okupantów z sąsiedniej wyspy.
Wprost przeciwnie, poznajemy historię Irlandii w różnych aspektach, nie ma prostego podziału na "dobrych i złych", itd., autor porusza też trudne tematy jak np. Wielki Głód w połowie XIX w. i pokazuje, że nie można za wszystko obwiniać tylko Brytyjczyków...
czwartek, 4 sierpnia 2011
John Grisham: "Komora"
Fabuła: jednym z głównych bohaterów jest skazany na karę śmierci 70-letni były członek Ku Klux Klanu. Akcja powieści toczy się na początku lat 90-tych ub.w., zbrodnia - podłożenie bomby w wyniku której m.in. zginęło dwoje dzieci - została popełniona 20 parę lat wcześniej, w latach 60-tych. Jednak główny skazany nie chciał wówczas nikogo zabić, bombę podłożył jego wspólnik, miała wybuchnąć kiedy w biurze nikogo nie było. Niemniej skazany nie jest bynajmniej świętoszkiem, zdążył sobie splamić ręce krwią znacznie wcześniej, za co jednak wtedy uniknął kary. Od śmierci w komorze gazowej próbuje go uratować jego wnuk, adwokat, który przez długie lata nie wiedział nawet, że ma dziadka. W dodatku - takiego dziadka...
Książka trzyma w napięciu, pozwala nam poznać nieco system prawny obowiązujący w USA - jakże różny od tego w Polsce - oraz pomaga zastanowić się nad celowością stosowania lub zaniechania kary śmierci.
środa, 3 sierpnia 2011
Niall Foley: Uniquely Cork
Na ten album trafiłem oczywiście w bibliotece. Po raz pierwszy wydano go w 1991 r. i przez długi czas był jedyną książką ze współczesnymi fotografiami miasta. Pierwsze wydanie zawiera 200 stron z setką czarno - białych fotografii charakterystycznych miejsc w Cork, wraz ze szczegółowymi opisami. Niektóre miejsca się nie zmieniły, niektóre - tak, i to bardzo.
Warto zobaczyć jak wyglądał Cork ponad 20 lat temu :-)
poniedziałek, 1 sierpnia 2011
Weekend
Powodem nie jest moja dobra, ale krótka ;-) pamięć, tylko raczej to, że ten film, w założeniu gangsterska komedia, z udziałem plejady znanych polskich aktorów, jest po prostu miałki. Fabuła: ktoś komuś ukradł narkotyki, ktoś tam chce je sprzedać, ktoś inny kupić, i takie tam.
Plusem filmu jest na pewno sporo świetnych ujęć i, nazwijmy to, "matrixowskich" efektów. Poszczególne sceny są dobre, ale film jako całość - nie. Nie ukrywam, że moje niezadowolenie wynika z tego, że oczekiwania, związane z nazwiskiem Pazury, miałem znacznie wyższe. No cóż, początki zwykle bywają trudne, na błędach człowiek się uczy.
Miejmy nadzieję że kolejny film Cezarego Pazury będzie o niebo lepszy.