Od 29 lutego do 7 marca b.r. w Cork Vision Centre można obejrzeć coroczną wystawę fotografii członków Cork Camera Group.
Są to prace które członkowie grupy uznali za najlepsze i chcieli je zaprezentować szerszej publiczności. Niektóre z prac można kupić.
Cork Camera Group to grupa fotograficzna założona w Cork w 1986 r. Obecnie liczy o.k. 70 członków. Uczestnicy grupy spotykają się co tydzień z wyjątkiem przerwy wakacyjnej, organizują wspólne wycieczki plenerowe, warsztaty, konkursy, zapraszają interesujących gości, itp.
Strony
▼
środa, 29 lutego 2012
wtorek, 28 lutego 2012
Remember When. Pictures from the Irish Examiner archive
"Remember When..." to wydany w 2010 r. album fotograficzny, zawierający zdjęcia z archiwum "Irish Examiner", irlandzkiego dziennika wydawanego w Cork.
"Irish Examiner" istnieje od 1841 r. Jest to pierwsza irlandzka gazeta która zatrudniła w pełnym wymiarze godzin fotografa. Obecnie w jej archiwum znajduje się wiele tysięcy zdjęć ilustrujących życie mieszkańców miasta i hrabstwa Cork.
"Remember When..." to solidnie wydany album zawierający kilkaset czarno-białych zdjęć na ponad 240 stronach. Zdjęcia są datowane od lat 40-tych po 80-te ub.w., jednak ze zdecydowaną przewagą z lat 50-70-tych minionego stulecia. Wszystkie zrobiono w Cork i w hrabstwie Cork. A tematyka - to ludzie: przy pracy, zabawie, odpoczynku, itp.
O innym fotoalbumie ze zdjęciami z "Irish Examiner" pisałem TUTAJ.
"Irish Examiner" istnieje od 1841 r. Jest to pierwsza irlandzka gazeta która zatrudniła w pełnym wymiarze godzin fotografa. Obecnie w jej archiwum znajduje się wiele tysięcy zdjęć ilustrujących życie mieszkańców miasta i hrabstwa Cork.
"Remember When..." to solidnie wydany album zawierający kilkaset czarno-białych zdjęć na ponad 240 stronach. Zdjęcia są datowane od lat 40-tych po 80-te ub.w., jednak ze zdecydowaną przewagą z lat 50-70-tych minionego stulecia. Wszystkie zrobiono w Cork i w hrabstwie Cork. A tematyka - to ludzie: przy pracy, zabawie, odpoczynku, itp.
O innym fotoalbumie ze zdjęciami z "Irish Examiner" pisałem TUTAJ.
poniedziałek, 27 lutego 2012
The Music for Ballet
Kolejna wystawa w holu Miejskiej Biblioteki przy Grand Parade w Cork, tym razem: "The Music for Ballet", dedykowana pamięci Joan Denise Moriarty która stworzyła zawodowy balet w Irlandii.
Joan Denise Moriarty (1912-1992) wychowywała się w Anglii, gdzie od najmłodszych lat studiowała balet. W 1933 roku wróciła z rodziną do Mallow, rok później założyła tam swoją pierwszą szkołę tańca. Od 1938 r. dawała w Cork cotygodniowe lekcje tańca, prowadziła tez zajęcia w University College Cork. W następnych latach w wielu miejscowościach w Irlandii powstały oddziały jej szkoły tańca. W 1947 r. założyła Cork Ballet Group, w tym samym roku wystąpiła z nim w Cork Opera House. Kolejne lata - to droga nieustannego rozwoju baletu w Irlandii.
Joan Denise Moriarty w swojej twórczości często opierała swoje przedstawienia baletowe na irlandzkiej mitologii, legendach i folklorze. Często także łączyła balet z tradycyjnym tańcem irlandzkim.
/Powyżej: fragment wystawy w bibliotece/
Joan Denise Moriarty (1912-1992) wychowywała się w Anglii, gdzie od najmłodszych lat studiowała balet. W 1933 roku wróciła z rodziną do Mallow, rok później założyła tam swoją pierwszą szkołę tańca. Od 1938 r. dawała w Cork cotygodniowe lekcje tańca, prowadziła tez zajęcia w University College Cork. W następnych latach w wielu miejscowościach w Irlandii powstały oddziały jej szkoły tańca. W 1947 r. założyła Cork Ballet Group, w tym samym roku wystąpiła z nim w Cork Opera House. Kolejne lata - to droga nieustannego rozwoju baletu w Irlandii.
Joan Denise Moriarty w swojej twórczości często opierała swoje przedstawienia baletowe na irlandzkiej mitologii, legendach i folklorze. Często także łączyła balet z tradycyjnym tańcem irlandzkim.
Pokaz filmu "Matka Zagłębia" i spotkanie z autorką Jadwigą Chmielowską
Dzisiaj tradycyjnie w salce przy St. Augustine's Church w Cork (czyli tzw. "polskim kościele") miał miejsce pokaz filmu "Matka Zagłębia" oraz spotkanie z jego autorką Jadwigą Chmielowską. Przed i po filmie był czas na rozmowy o najnowszej historii naszej Ojczyzny, o aktualnej sytuacji w kraju, niezależnych mediach, itp.
Film "Matka Zagłębia" - to bardzo ciepła i refleksyjna biografia Teresy Kierocińskiej, pierwszej przełożonej zgromadzenia zakonnego Sióstr Karmelitanek Dzieciątka Jezus, która m.in. w czasie okupacji udzielała schronienia żołnierzom AK, ukrywała dzieci pochodzenia żydowskiego, niosła pomoc więźniom Auschwitz, prowadziła sierociniec, bezpłatną kuchnię, itp., itd.
Autorka filmu Jadwiga Chmielowska była działaczką opozycji antykomunistycznej. Za Wikipedia.pl: "W latach 70. kolportowała niezależne wydawnictwa. Od 1980 działała w NSZZ "Solidarność". Była członkiem zarządu MKZ Katowice. Zasiadała w Zarządzie Regionu Śląsko-Dąbrowskiego związku. Należała do Koła Obrońców Ludzi Więzionych za Przekonania. Od 13 grudnia 1981 do 1990 przebywała w ukryciu. 10 kwietnia 1982 wydano za nią list gończy, który obowiązywał do 1 sierpnia 1990. W latach 80. publikowała w podziemnej prasie. W 1985 zaangażowała się w działalność Solidarności Walczącej. Przewodniczyła oddziałowi katowickiemu tej organizacji, a od 1988 do 1989 była przewodniczącą Krajowego Komitetu Wykonawczego SW.
W 1990 współorganizowała Ośrodek Informacyjny Wschód w Warszawie. Współpracowała z Instytutem na rzecz Demokracji w Europie Środkowo-Wschodniej. Na początku lat 90. była zaangażowana w obronę praw człowieka w krajach byłego ZSRR. Od 1993 do 1995 przewodniczyła zarządowi wojewódzkiemu Ruchu dla Rzeczypospolitej. Od 1997 do 2001 wchodziła w skład władz wojewódzkich Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność. Od 2005 do 2009 była wiceprzewodniczącą Stowarzyszenia Represjonowanych w Stanie Wojennym. Działa w Stowarzyszeniu Działaczy Niepodległościowych Nieprzejednani. W 2009 została koordynatorem Porozumienia Organizacji Niepodległościowych."
Spotkanie zostało zorganizowane przez NiepoprawneRadio.pl. O filmach dotychczas wyświetlonych w Cork można przeczytać TUTAJ.
Film "Matka Zagłębia" - to bardzo ciepła i refleksyjna biografia Teresy Kierocińskiej, pierwszej przełożonej zgromadzenia zakonnego Sióstr Karmelitanek Dzieciątka Jezus, która m.in. w czasie okupacji udzielała schronienia żołnierzom AK, ukrywała dzieci pochodzenia żydowskiego, niosła pomoc więźniom Auschwitz, prowadziła sierociniec, bezpłatną kuchnię, itp., itd.
Autorka filmu Jadwiga Chmielowska była działaczką opozycji antykomunistycznej. Za Wikipedia.pl: "W latach 70. kolportowała niezależne wydawnictwa. Od 1980 działała w NSZZ "Solidarność". Była członkiem zarządu MKZ Katowice. Zasiadała w Zarządzie Regionu Śląsko-Dąbrowskiego związku. Należała do Koła Obrońców Ludzi Więzionych za Przekonania. Od 13 grudnia 1981 do 1990 przebywała w ukryciu. 10 kwietnia 1982 wydano za nią list gończy, który obowiązywał do 1 sierpnia 1990. W latach 80. publikowała w podziemnej prasie. W 1985 zaangażowała się w działalność Solidarności Walczącej. Przewodniczyła oddziałowi katowickiemu tej organizacji, a od 1988 do 1989 była przewodniczącą Krajowego Komitetu Wykonawczego SW.
W 1990 współorganizowała Ośrodek Informacyjny Wschód w Warszawie. Współpracowała z Instytutem na rzecz Demokracji w Europie Środkowo-Wschodniej. Na początku lat 90. była zaangażowana w obronę praw człowieka w krajach byłego ZSRR. Od 1993 do 1995 przewodniczyła zarządowi wojewódzkiemu Ruchu dla Rzeczypospolitej. Od 1997 do 2001 wchodziła w skład władz wojewódzkich Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność. Od 2005 do 2009 była wiceprzewodniczącą Stowarzyszenia Represjonowanych w Stanie Wojennym. Działa w Stowarzyszeniu Działaczy Niepodległościowych Nieprzejednani. W 2009 została koordynatorem Porozumienia Organizacji Niepodległościowych."
Spotkanie zostało zorganizowane przez NiepoprawneRadio.pl. O filmach dotychczas wyświetlonych w Cork można przeczytać TUTAJ.
sobota, 25 lutego 2012
Kołysanka
Obejrzałem "Kołysankę" Juliusza Machulskiego. Prawdę pisząc - rozczarowałem się...
Treść filmu: w jednej z wsi na Mazurach rozpoczyna się seria niewyjaśnionych zaginięć ludzi. Niektórzy z nich się odnajdują, ale z luką w pamięci, bo szybko znowu zaginąć. Stoi za tym rodzina Makarewiczów, polskich wampirów, którzy wysysają krew ze swoich ofiar - ale nigdy do końca ;-)
W założeniu - miała to być /chyba/ czarna komedia. Problem w tym, że ani to nie śmieszy, ani nie straszy. Niby wszystko o.k., pomysł na film niezły, reżyser i aktorzy znakomici, wszystko powinno grać - ale nie gra. To jest coś podobnego co "Weekend" Cezarego Pazury: pomysł dobry, każda scena też, ale razem - do niczego. Bądźmy szczerzy: Kołysanka też nie jest Rodziną Adamsów...
Niestety, potwierdza to tezę, że jeżeli chodzi o horror czy pokrewne gatunki, to w naszym kinie nie ma póki co reżyserów którzy dobrze by się w tym czuli. Dokument - tak, komedie - tak, ale wampiry, wilkołaki, itp - to jednak, przynajmniej na razie, nie jest polską domeną.
Oczywiście - to tylko moje zdanie i mylić się mogę...
Treść filmu: w jednej z wsi na Mazurach rozpoczyna się seria niewyjaśnionych zaginięć ludzi. Niektórzy z nich się odnajdują, ale z luką w pamięci, bo szybko znowu zaginąć. Stoi za tym rodzina Makarewiczów, polskich wampirów, którzy wysysają krew ze swoich ofiar - ale nigdy do końca ;-)
W założeniu - miała to być /chyba/ czarna komedia. Problem w tym, że ani to nie śmieszy, ani nie straszy. Niby wszystko o.k., pomysł na film niezły, reżyser i aktorzy znakomici, wszystko powinno grać - ale nie gra. To jest coś podobnego co "Weekend" Cezarego Pazury: pomysł dobry, każda scena też, ale razem - do niczego. Bądźmy szczerzy: Kołysanka też nie jest Rodziną Adamsów...
Niestety, potwierdza to tezę, że jeżeli chodzi o horror czy pokrewne gatunki, to w naszym kinie nie ma póki co reżyserów którzy dobrze by się w tym czuli. Dokument - tak, komedie - tak, ale wampiry, wilkołaki, itp - to jednak, przynajmniej na razie, nie jest polską domeną.
Oczywiście - to tylko moje zdanie i mylić się mogę...
piątek, 24 lutego 2012
Dealz w Cork
W połowie lutego b.r. otworzono w Cork pierwszy sklep Dealz, w którym towary mają stałą cenę: 1,49 euro. Sklep należy do brytyjskiego Poundland, który od 1990 r. na terenie UK oferuje swoim klientom różny asortyment w stałej cenie: 1 funt.
Wstąpiłem tam dzisiaj. Duży sklep, dużo ludzi i duży wybór: od żywności po chemię. Niektóre rzeczy naprawdę są bardzo tanie. Jak im się to opłaca sprzedawać i jeszcze na tym zarabiać - nie mam pojęcia, ale na pewno nie dokładają do interesu. Wcześniej w tym miejscu mieścił się sklep z płytami, filmami i grami.
Wstąpiłem tam dzisiaj. Duży sklep, dużo ludzi i duży wybór: od żywności po chemię. Niektóre rzeczy naprawdę są bardzo tanie. Jak im się to opłaca sprzedawać i jeszcze na tym zarabiać - nie mam pojęcia, ale na pewno nie dokładają do interesu. Wcześniej w tym miejscu mieścił się sklep z płytami, filmami i grami.
środa, 22 lutego 2012
Rezerwat
"Rezerwat" w reż. Łukasza Palkowskiego to film o mieszkańcach jednej z kamienic na warszawskiej Pradze.
Jeżeli już o Pradze i drobnych pijaczkach mowa, to polecam "Małżowinę" z 1998 r. w reż. Wojciecha Smarzowskiego z Marcinem Świetlickim w roli głównej /na pewno wrócę jeszcze do tego filmu, wówczas umieszczę moją mini-recenzję ;-)/
A "Rezerwat" to pogodny, chociaż, wg mnie, momentami nieco gloryfikujący zwykłe menelstwo obraz, aczkolwiek z pozytywnym przesłaniem. Fabuła: młody fotograf po zerwaniu ze swoją dziewczyną wynajmuje mieszkanie w podupadającej kamienicy na Pradze. Na zlecenie właściciela, który kamienicę chce wyburzyć, robi fotograficzną dokumentację budynku. Otrzymuje też zlecenie od swojego kolegi, właściciela agencji fotograficznej i galerii na reportaż z Pragi. Zaprzyjaźnia się z miejscowymi lumpikami którzy wyciągają od niego drobne na wino, z urodziwą sąsiadką co nie podoba się jej "narzeczonemu" który aktualnie przebywa na warunkowym zwolnieniu z więzienia, a także z rozpuszczonym nastolatkiem obdarzonym jednak talentem fotograficznym oraz z wiekowym właścicielem zakładu fotograficznego. Oczywiście, nie obywa się bez rozlicznych perypetii z tym związanych.
Dobry film, miejscami zabawny, miejscami skłaniający do refleksji.
Jeżeli już o Pradze i drobnych pijaczkach mowa, to polecam "Małżowinę" z 1998 r. w reż. Wojciecha Smarzowskiego z Marcinem Świetlickim w roli głównej /na pewno wrócę jeszcze do tego filmu, wówczas umieszczę moją mini-recenzję ;-)/
A "Rezerwat" to pogodny, chociaż, wg mnie, momentami nieco gloryfikujący zwykłe menelstwo obraz, aczkolwiek z pozytywnym przesłaniem. Fabuła: młody fotograf po zerwaniu ze swoją dziewczyną wynajmuje mieszkanie w podupadającej kamienicy na Pradze. Na zlecenie właściciela, który kamienicę chce wyburzyć, robi fotograficzną dokumentację budynku. Otrzymuje też zlecenie od swojego kolegi, właściciela agencji fotograficznej i galerii na reportaż z Pragi. Zaprzyjaźnia się z miejscowymi lumpikami którzy wyciągają od niego drobne na wino, z urodziwą sąsiadką co nie podoba się jej "narzeczonemu" który aktualnie przebywa na warunkowym zwolnieniu z więzienia, a także z rozpuszczonym nastolatkiem obdarzonym jednak talentem fotograficznym oraz z wiekowym właścicielem zakładu fotograficznego. Oczywiście, nie obywa się bez rozlicznych perypetii z tym związanych.
Dobry film, miejscami zabawny, miejscami skłaniający do refleksji.
wtorek, 21 lutego 2012
Witold Bereś i Krzysztof Burnetko: "Kapuściński: nie ogarniam świata"
Jest to zapis siedmiu rozmów z Ryszardem Kapuścińskim, prowadzonych przez dziennikarzy Tygodnika Powszechnego na przestrzeni 15 lat: od 1991 do 2006 r.
Dodam - rozmów niezwykle interesujących i na wysokim poziomie intelektualnym, a przy tym łatwo przyswajalnych dla każdego. Witold Bereś i Krzysztof Burnetko rozmawiają z autorem "Cesarza" m.in. o Rosji, Afryce, mediach, Unii Europejskiej, globalizmie, ale także - o Polsce. Kapuściński raczej optymistycznie widzi przyszłość świata, wbrew temu co serwują nam tzw. media. Jak mówi: "Trzeba oderwać się na chwilę od tego szumu medialnego, którego codzienną dawką jesteśmy bombardowani. Doświadczenie człowieka podróżującego po wszystkich kontynentach przeczy temu, co widzimy w telewizji."
Do książki dołączone jest też pokaźne kalendarium z życia pisarza oraz nieco zdjęć z domowego archiwum.
Dodam - rozmów niezwykle interesujących i na wysokim poziomie intelektualnym, a przy tym łatwo przyswajalnych dla każdego. Witold Bereś i Krzysztof Burnetko rozmawiają z autorem "Cesarza" m.in. o Rosji, Afryce, mediach, Unii Europejskiej, globalizmie, ale także - o Polsce. Kapuściński raczej optymistycznie widzi przyszłość świata, wbrew temu co serwują nam tzw. media. Jak mówi: "Trzeba oderwać się na chwilę od tego szumu medialnego, którego codzienną dawką jesteśmy bombardowani. Doświadczenie człowieka podróżującego po wszystkich kontynentach przeczy temu, co widzimy w telewizji."
Do książki dołączone jest też pokaźne kalendarium z życia pisarza oraz nieco zdjęć z domowego archiwum.
sobota, 18 lutego 2012
Czy media podburzają opinię publiczną przeciwko Polakom w Irlandii?
Ostatnio Irlandią "wstrząsnęła" medialna afera z udziałem naszych bezrobotnych Rodaków. Jak widać, dziennikarskie hieny to gatunek żerujący wszędzie, a nie tylko w kRAJU nad Wisłą, chociaż tam jest ich wyjątkowo duże skupienie...
W skrócie dla tych co przegapili, chociaż to raczej niemożliwe: najpierw Gazeta Wyborcza wydrukowała tekst o rzekomo beztroskim życiu na socjalu bezrobotnych Polaków w Irlandii. Następnie tutejsza gazeta, Irish Independent, korzystając w najlepszym przypadku z translatora google /bo ciągle nie zakładam złej woli/ spreparowała tekst przekręcając i tak już mocno "podkręcone" wypowiedzi naszych Rodaków, w wyniku czego otrzymaliśmy historyjkę o polskich bezrobotnych obibokach w Irlandii, śpiących do południa, później spacerujących nad oceanem a następnie oddających się przyjemnościom hawajskich masaży. Tekst wywołał założone oburzenie wśród czytelników, a jeden z irlandzkich senatorów zaoferował się nawet z zakupem biletu powrotnego do Polski dla jednej z "bohaterek".
Oczywiście, prawda ze sfałszowanym tekstem szybko wyszła na jaw, swoje protesty zaczęli słać Rodacy a nawet - co koniecznie trzeba zauważyć - w sprawie tego artykułu w irlandzkiej prasie interweniował Ambasador RP w Irlandii, p. Marcin Nawrot. Chwała mu za to, tym bardziej że dzięki temu część Rodaków w Irlandii dowiedziała się, że w ogóle mamy tutaj swoją ambasadę, a nie jedynie jakieś biuro do wydawania paszportów dla polskich noworodków. Skompromitowana irlandzka gazeta tekst szybko usunęła ze swojej strony www, tym bardziej że w ślad za Rodakami protestować zaczęli - co jest niezwykle budujące i godne szacunku - rodowici Irlandczycy, kiedy tylko zorientowali się że zostali okłamani przez własnych dziennikarzy. Pan senator, tak ochoczo fundujący bezrobotnym Polakom bilety powrotne zaczął, jak to polityk, udawać że nie powiedział tego, co powiedział. Tak swoją drogą ciekawi mnie, czy skończyłoby się na jednym bilecie, czy może pan senator poszedłby dalej, w ogóle "oczyszczając" wyspę z bezrobotnych? Tylko dokąd pan senator kupiłby bilety dla tysięcy swoich rodaków, którzy niemal od pokoleń żyją na socjalu? Chyba nie na Lanzarote, tłumnie odwiedzaną przez bezrobotnych Irlandczyków, bo tam już przecież wszyscy byli?
W takich chwilach nie wiem, czy jedno europaństwo z euroobywatelstwem i europaszportami to taki zły pomysł? Może dzięki temu niektórym politykom wbije się bardziej do głowy, że będąc gdziekolwiek w Europie - jesteśmy u siebie. Że skończyły się czasy żebrania przez Polaków o work permit i deportacji naszych Rodaków za "zbrodnię", którą była ciężka praca bez tego wymaganego świstka papieru, a teraz - plany deportacji za brak pracy wynikający z kryzysu irlandzkiej gospodarki... Nie można zjeść ciastko i mieć ciastko, nie można przez dziesięciolecia wyciągać ręki po unijne dotacje i ratunkowe kredyty, na które składają się wszystkie kraje, w tym i znacznie znacznie biedniejsza Polska /co akurat jest niedorzeczne/ a jednocześnie dyktować, kto z Europejczyków może mieć zaszczyt zamieszkania na Zielonej Wyspie, a komu kupujemy one way ticket. Tym bardziej, że sytuacja z bezrobociem jest "zasługą" polityków, a nie dotychczas ciężko pracujących ludzi, dla których Irlandia stała się drugim /a tak naprawdę - pierwszym/ domem...
Swoją drogą, to nie pierwszy tekst spłodzony przez dziennikarzy GW, który wywołał poruszenie w polskiej społeczności w Irlandii. Wcześniej były bajki o bezpańskich koniach masowo wałęsających się po Irlandii, teraz la dolce vita polskich bezrobotnych. Jak to skomentował mój kolega po piórze, Jacek Rujna: "Tak jest zawsze, kiedy "imię i nazwisko do wiadomości redakcji" i kiedy bajędy o Irlandii wypisują warszawskie redakcje." Smutna prawda, niestety, tym bardziej gdy zauważy się wzmożone ostatnio zainteresowanie polskojęzycznych mediów w Polsce - Polakami w Irlandii. Aż strach pomyśleć, jaką wkrótce kolejną "prawdę" objawią nam dziennikarze w Polsce - i jakie to będzie miało reperkusje dla nas, żyjących dotychczas spokojnie w Irlandii w zgodzie ze swoimi irlandzkimi sąsiadami?
Nie wiem czy to przypadek, czy jakiś element szerszej akcji podburzania przez polskojęzyczne media tzw. "opinii publicznej" przeciwko Polakom w Irlandii, ale - kolejny przykład: parę tygodni temu gościłem przez tydzień w kRAJU. Jak już pisałem, przeglądając małopolską prasę trafiłem na taki rysunek: siedzący na obłoku Pan Bóg zwraca się do człowieka siedzącego na rusztowaniu: "Kiedy cię stwarzałem myślałem, że będziesz kimś więcej niż robotnikiem w Irlandii..." Rysunku nie chcę tutaj publikować /prawa autorskie, itd/, ale jeżeli ktoś chce go odszukać, to został on opublikowany w wydawanym w Krakowie "Dzienniku Polskim" nr 18 z 23.02.b.r. I tak sobie myślę: czy to jeszcze śmieszne, czy - już nie? Nie wiem co jest złego w byciu robotnikiem w Irlandii? Lepiej jest chyba być zwykłym "robolem" gdzieś na Zielonej Wyspie, niż bezrobotnym magistrem w kRAJu? Nie wiem też, po co pogłębiać wystarczająco bezsensowne stereotypy o "zmywakach"? Nie wiem też, dlaczego obiektem żartów w naszym kRAJu stają się robotnicy w Irlandii, a nie np. absolwenci wyższych uczelni pracujący na kasach w Tesco w Polsce? To, a nie tamto, jest dopiero "śmieszne", chociaż dla wielu jest to śmiech przez łzy...
Ciekawostką jest fakt, że zamieszczający takie "zabawne" rysunki Dziennik Polski to obecnie niemiecka gazeta dla Polaków. Nie wierzycie Państwo? Wystarczy choćby kilka kliknięć na Wikipedii: "Dziennik Polski – pismo codzienne wydawane od 4 lutego 1945 przez Spółdzielnię Wydawniczą "Czytelnik", od 1991 przez Wydawnictwo Jagiellonia SA, od 2011 przez Polskapresse.". Co to jest "Polskapresse"? Klikamy dalej i mamy: "Grupa Wydawnicza Polskapresse wchodzi w skład międzynarodowego koncernu Verlagsgruppe Passau i jest wydawcą 8 dzienników regionalnych (...), 4 tygodników ogłoszeniowych (...), tygodników regionalnych (...) bezpłatnego dziennika (...) oraz od końca czerwca posiada 100% udziałów w spółce Polski Dom Medialny, wydawcy Dziennika Polskiego (...) W skład grupy Polskapresse wchodzą także media internetowe." Brzmi groźnie, toż to niemal monopolista... Ale upewnijmy się, czym jest na pewno ten "międzynarodowy koncern Verlagsgruppe Passau". Jedno kliknięcie dalej i mamy: "Verlagsgruppe Passau GmbH – niemiecka grupa medialna założona w 2000 roku, obecna w Niemczech, Czechach i Polsce. Należy do niej Wydawnictwo Polskapresse."
Jak więc widać, niemieckie gazety dla Polaków coraz silniej kształtują opinię w Polsce, także poprzez zamieszczanie pozornie wydawałoby się niegroźnych i zabawnych rysunków dotyczących Polaków w Irlandii. Gdybym chciał snuć teorie spiskowe to mógłbym przypomnieć, że niemiecko - irlandzka przyjaźń jest znana nie od dzisiaj i że, kto wie, może taka tematyka w tym samym czasie w irlandzkich i niemieckich gazetach to nie przypadek, ale początek jakiejś większej akcji?
Oczywiście, gorąco wierzę że to tylko moje fantasmagorie, ale po 10.10.2010 żadna teoria nie wydaje mi się kompletnie niedorzeczna...
czwartek, 16 lutego 2012
Tłusty Czwartek z MyCork
Na zakończenie karnawału Stowarzyszenie MyCork zaprosiło Rodaków na "Tłusty Czwartek".
Impreza miała miejsce w salce na piętrze pubu Franciscan Well Brewery, która z trudem mieściła wszystkich chętnych. Każdy mógł bezpłatnie skosztować różnego rodzaju pączków i faworków, wziąć udział we wspólnym śpiewograniu, konkursie na Pączkożercę oraz Pączkomieszcza oraz na piosenkę lub wiersz o pączkach. W trakcie imprezy miała miejsce także loteria fantowa, z której dochód przeznaczono na pomoc dla małej Alicji która urodziła się z zespołem wad genetycznych CHARGE.
"Tłusty Czwartek z MyCork" miał miejsce już po raz trzeci. Po raz pierwszy został zorganizowany w 2010 r., o czym pisałem TUTAJ.
/Powyżej: wolontariusze MyCork/
Impreza miała miejsce w salce na piętrze pubu Franciscan Well Brewery, która z trudem mieściła wszystkich chętnych. Każdy mógł bezpłatnie skosztować różnego rodzaju pączków i faworków, wziąć udział we wspólnym śpiewograniu, konkursie na Pączkożercę oraz Pączkomieszcza oraz na piosenkę lub wiersz o pączkach. W trakcie imprezy miała miejsce także loteria fantowa, z której dochód przeznaczono na pomoc dla małej Alicji która urodziła się z zespołem wad genetycznych CHARGE.
"Tłusty Czwartek z MyCork" miał miejsce już po raz trzeci. Po raz pierwszy został zorganizowany w 2010 r., o czym pisałem TUTAJ.
/Powyżej: Tłusty Czwartek z MyCork/
środa, 15 lutego 2012
Ryszard Kapuściński: Cesarz
Właśnie skończyłem czytać "Cesarza" Ryszarda Kapuścińskiego, reportaż z 1978 roku, ale w wielu miejscach chyba ciągle aktualny...
Książka niewielka objętościowo, ale bogata, nazwijmy to - pojemnościowo. Na przykładzie ostatniego cesarza Etiopii Kapuściński odsłania mechanizmy władzy absolutnej w afrykańskim wydaniu. Cesarza obaliła komunistyczna junta wojskowa, ale w książce Kapuścińskiego niemal jej nie widzimy. Narratorami są osoby z bezpośredniego otoczenia dopiero co obalonego cesarza, które wspominają dawne dni, swoje godności i przywileje.
Książka niewielka objętościowo, ale bogata, nazwijmy to - pojemnościowo. Na przykładzie ostatniego cesarza Etiopii Kapuściński odsłania mechanizmy władzy absolutnej w afrykańskim wydaniu. Cesarza obaliła komunistyczna junta wojskowa, ale w książce Kapuścińskiego niemal jej nie widzimy. Narratorami są osoby z bezpośredniego otoczenia dopiero co obalonego cesarza, które wspominają dawne dni, swoje godności i przywileje.
wtorek, 14 lutego 2012
Maurice Craig - Fifty Years of Photographing Architecture
W holu Miejskiej Biblioteki przy Grand Parade w Cork ma obecnie miejsce wystawa "Maurice Craig - Fifty Years of Photographing Architecture".
Maurice Craig to urodzony w 1919 w Belfaście autor wielu książek o szerokiej tematyce. Interesował się również architekturą - i fotografią, dzięki czemu od 1940 roku zrobił wiele tysięcy zdjęć różnego rodzaju budynków w Irlandii. w 2001 roku przekazał swoje zbiory do Irish Architectural Archive. Maurice Craig zmarł w maju ubiegłego roku.
Maurice Craig to urodzony w 1919 w Belfaście autor wielu książek o szerokiej tematyce. Interesował się również architekturą - i fotografią, dzięki czemu od 1940 roku zrobił wiele tysięcy zdjęć różnego rodzaju budynków w Irlandii. w 2001 roku przekazał swoje zbiory do Irish Architectural Archive. Maurice Craig zmarł w maju ubiegłego roku.
poniedziałek, 13 lutego 2012
Białe słońce pustyni
To film kultowy w byłym ZSRR. W dodatku - był obowiązkowo oglądany przez kosmonautów niemal bezpośrednio przed startem. Obejrzałem - i nie rozumiem dlaczego osiągnął taki status. Ale być może jest to tak jak z naszym "Rejsem", raczej niezrozumiałym dla innych nacji.
O tym, że "Białe słońce pustyni" jest obowiązkową filmową pozycją serwowaną kosmonautom przed startem, dowiedziałem się z dopiero co przeczytanej książki Mirosława Hermaszewskiego "Ciężar nieważkości. Opowieść pilota-kosmonauty", w której pisał: "Zapraszają nas na film "Białe słońce pustyni", który tradycyjnie już prezentowany od lat, ma załogę wprawić w dobry nastrój. Wszyscy się śmieją. Ja też, chociaż tak naprawdę nie jestem w stanie śledzić zawiłości obyczajów ludzi Południa, bo film oglądamy z przerwami, gdyż tuż po śniadaniu zaaplikowano nam lewatywę". Mówił o tym też w jednym z wywiadów prasowych: "Przed startem musiałem obejrzeć film "Białe słońce pustyni" o rewolucji w azjatyckiej części ZSRR. Dlaczego ten - nigdy się nie dowiedziałem. Wszyscy radzieccy kosmonauci przed startem go oglądali".
Tak więc gnany ciekawością - obejrzałem go wczoraj wieczorem. Jest to radziecki film z 1970 roku w reżyserii Władimira Motyla. Treść: Fiodor Suchow, sierżant czerwonej armii, po latach wojaczki wraca do domu. Idzie przez pustynię, układając sobie w głowie wyimaginowane listy do, chyba, żony. Po drodze niechcący wplątuje się w historię, w wyniku której musi bezpiecznie odprowadzić porzucone żony z haremu jakiegoś lokalnego watażki. Kobiety są całkowicie podporządkowane arabsko/muzułmańskiej tradycji w której żyły, krasnoarmijec Suchow usiłuje im przekazać garść haseł w stylu "Precz z zabobonami. Kobieta też człowiek", itp., ale nie bardzo mu się to udaje. Pod koniec nieco pozytywnych bohaterów zginie, negatywnych zresztą też, a Suchow pójdzie w dalszą drogę do domu.
Jak napisałem, nie wiem, co w nim było śmiesznego i dlaczego "miał wprawiać załogę /kosmonautów/ w dobry nastrój". Być może wynika to jednak z odrębnego kręgu kulturowego, innej historii i tradycji w jakiej zostałem wychowany. Dla mnie to film taki sobie, a tak po prawdzie - to kompletnie nijaki. Ale skoro oglądali go sowieccy kosmonauci, to może coś w nim jest? Zainteresowanych - zachęcam do obejrzenia i podzielenia się swoją opinią.
O tym, że "Białe słońce pustyni" jest obowiązkową filmową pozycją serwowaną kosmonautom przed startem, dowiedziałem się z dopiero co przeczytanej książki Mirosława Hermaszewskiego "Ciężar nieważkości. Opowieść pilota-kosmonauty", w której pisał: "Zapraszają nas na film "Białe słońce pustyni", który tradycyjnie już prezentowany od lat, ma załogę wprawić w dobry nastrój. Wszyscy się śmieją. Ja też, chociaż tak naprawdę nie jestem w stanie śledzić zawiłości obyczajów ludzi Południa, bo film oglądamy z przerwami, gdyż tuż po śniadaniu zaaplikowano nam lewatywę". Mówił o tym też w jednym z wywiadów prasowych: "Przed startem musiałem obejrzeć film "Białe słońce pustyni" o rewolucji w azjatyckiej części ZSRR. Dlaczego ten - nigdy się nie dowiedziałem. Wszyscy radzieccy kosmonauci przed startem go oglądali".
Tak więc gnany ciekawością - obejrzałem go wczoraj wieczorem. Jest to radziecki film z 1970 roku w reżyserii Władimira Motyla. Treść: Fiodor Suchow, sierżant czerwonej armii, po latach wojaczki wraca do domu. Idzie przez pustynię, układając sobie w głowie wyimaginowane listy do, chyba, żony. Po drodze niechcący wplątuje się w historię, w wyniku której musi bezpiecznie odprowadzić porzucone żony z haremu jakiegoś lokalnego watażki. Kobiety są całkowicie podporządkowane arabsko/muzułmańskiej tradycji w której żyły, krasnoarmijec Suchow usiłuje im przekazać garść haseł w stylu "Precz z zabobonami. Kobieta też człowiek", itp., ale nie bardzo mu się to udaje. Pod koniec nieco pozytywnych bohaterów zginie, negatywnych zresztą też, a Suchow pójdzie w dalszą drogę do domu.
Jak napisałem, nie wiem, co w nim było śmiesznego i dlaczego "miał wprawiać załogę /kosmonautów/ w dobry nastrój". Być może wynika to jednak z odrębnego kręgu kulturowego, innej historii i tradycji w jakiej zostałem wychowany. Dla mnie to film taki sobie, a tak po prawdzie - to kompletnie nijaki. Ale skoro oglądali go sowieccy kosmonauci, to może coś w nim jest? Zainteresowanych - zachęcam do obejrzenia i podzielenia się swoją opinią.
niedziela, 12 lutego 2012
Mirosław Hermaszewski: "Ciężar nieważkości. Opowieść pilota-kosmonauty"
Mirosława Hermaszewskiego nikomu przedstawiać nie trzeba - to pierwszy i jak na razie jedyny Polak, który w 1978 r. odbył lot w kosmos. O tym locie, oraz o całym życiu Polaka - kosmonauty, można przeczytać w jego niedawno wydanej książce.
We wstępie Mirosław Hermaszewski pisze m.in.: "Napisałem tę książkę z wielu powodów, a przede wszystkim po to, aby przypomnieć wydarzenia z czerwca 1978 roku, o których mówiła cała Polska i które zauważył cały świat. Co prawda wielu uczyniło to przede mną. Prześcigano się w gloryfikowaniu tego niezwykłego wydarzenia. Jednak autorzy publikacji nie zajrzeli głębiej do mojego życiorysu, nie usiłowali dotrzeć do mych przeżyć i uczuć. Zresztą było to zbędne. Kiedy zmagałem się z nieważkością, wówczas w iście kosmicznym tempie drukowano broszury i książki. Zawczasu wykreowano sylwetkę kosmonauty. Miał być człowiekiem bez skazy, bez słabości - supermanem, który szedł przez życie prosto, bez przeszkód, do obranego celu. Ewentualne trudności miażdżyło opiekuńcze Państwo. Coś w tym jednak było, bo gdyby Państwo nie stworzyło możliwości rozwijania talentów, czyli finansowania, to pewnie pozostałbym w małym miasteczku, pracując jako referent, może maszynista, bo parowozy zawsze mi imponowały."
250 stron, sporo zdjęć. Styl w którym napisana jest książka wydaje mi się nieco sztywny, ale wynagradza to treść. Mirosław Hermaszewski opisuje całe swoje życie, od ocalenia z rzezi na Wołyniu dokonanej przez UPA, poprzez śmierć ojca, repatriację, pierwsze zainteresowania modelami samolotów, w końcu loty - od szybowca do odrzutowca. Dalej bardzo ciekawy opis najpierw selekcji a następnie półtorarocznego treningu w Gwiezdnym Miasteczku do odbycia 8-dniowej misji w kosmosie i szczegółowy opis samej misji. A następnie wszystko to, co wydarzyło się po - a więc, cytując za "Rejsem", autografy, wywiady, wizyty w zakładach pracy, ale także o, jak to nazywa Hermaszewski, "ciemnej stronie orbity", pisząc m.in.: "W 2008 roku na scenie politycznej pojawili się mało wyraziści politycy z pomysłami ukarania mnie, ale za co? - odebrania stopnia wojskowego, pozbawienia emerytury za lata służby. Przywołam w tym miejscu Stanisława Lema, który powiedział: "Gdyby Hermaszewskiego na orbitę wyniosła rakieta francuska czy amerykańska, to na pewno mielibyście do niego więcej sympatii". No cóż, "pech" Hermaszewskiego polega na tym, że wyniosła go rakieta radziecka.
Z drugiej strony, Hermaszewskiemu trzeba oddać honor, że w książce, która napisał już jako emeryt, nie próbuje udawać kogoś innego, jego polityczne sympatie są raczej oczywiste. Można się z nim nie zgadzać, ale jest w tym przynajmniej uczciwy, w przeciwieństwie do całej masy innych, pośpiesznie przefarbowanych, nazwijmy to "uczestników życia polityczno - kulturalnego" w Polsce po 1989 r.
Tak czy owak: pierwszy i jedyny Polak-kosmonauta poleciał w kosmos w 1978 roku, czyli 34 lata temu. Kiedy poleci następny?
We wstępie Mirosław Hermaszewski pisze m.in.: "Napisałem tę książkę z wielu powodów, a przede wszystkim po to, aby przypomnieć wydarzenia z czerwca 1978 roku, o których mówiła cała Polska i które zauważył cały świat. Co prawda wielu uczyniło to przede mną. Prześcigano się w gloryfikowaniu tego niezwykłego wydarzenia. Jednak autorzy publikacji nie zajrzeli głębiej do mojego życiorysu, nie usiłowali dotrzeć do mych przeżyć i uczuć. Zresztą było to zbędne. Kiedy zmagałem się z nieważkością, wówczas w iście kosmicznym tempie drukowano broszury i książki. Zawczasu wykreowano sylwetkę kosmonauty. Miał być człowiekiem bez skazy, bez słabości - supermanem, który szedł przez życie prosto, bez przeszkód, do obranego celu. Ewentualne trudności miażdżyło opiekuńcze Państwo. Coś w tym jednak było, bo gdyby Państwo nie stworzyło możliwości rozwijania talentów, czyli finansowania, to pewnie pozostałbym w małym miasteczku, pracując jako referent, może maszynista, bo parowozy zawsze mi imponowały."
250 stron, sporo zdjęć. Styl w którym napisana jest książka wydaje mi się nieco sztywny, ale wynagradza to treść. Mirosław Hermaszewski opisuje całe swoje życie, od ocalenia z rzezi na Wołyniu dokonanej przez UPA, poprzez śmierć ojca, repatriację, pierwsze zainteresowania modelami samolotów, w końcu loty - od szybowca do odrzutowca. Dalej bardzo ciekawy opis najpierw selekcji a następnie półtorarocznego treningu w Gwiezdnym Miasteczku do odbycia 8-dniowej misji w kosmosie i szczegółowy opis samej misji. A następnie wszystko to, co wydarzyło się po - a więc, cytując za "Rejsem", autografy, wywiady, wizyty w zakładach pracy, ale także o, jak to nazywa Hermaszewski, "ciemnej stronie orbity", pisząc m.in.: "W 2008 roku na scenie politycznej pojawili się mało wyraziści politycy z pomysłami ukarania mnie, ale za co? - odebrania stopnia wojskowego, pozbawienia emerytury za lata służby. Przywołam w tym miejscu Stanisława Lema, który powiedział: "Gdyby Hermaszewskiego na orbitę wyniosła rakieta francuska czy amerykańska, to na pewno mielibyście do niego więcej sympatii". No cóż, "pech" Hermaszewskiego polega na tym, że wyniosła go rakieta radziecka.
Z drugiej strony, Hermaszewskiemu trzeba oddać honor, że w książce, która napisał już jako emeryt, nie próbuje udawać kogoś innego, jego polityczne sympatie są raczej oczywiste. Można się z nim nie zgadzać, ale jest w tym przynajmniej uczciwy, w przeciwieństwie do całej masy innych, pośpiesznie przefarbowanych, nazwijmy to "uczestników życia polityczno - kulturalnego" w Polsce po 1989 r.
Tak czy owak: pierwszy i jedyny Polak-kosmonauta poleciał w kosmos w 1978 roku, czyli 34 lata temu. Kiedy poleci następny?
sobota, 11 lutego 2012
Przygotowania do Dni Kultury Chrześcijańskiej w Cork
Wczoraj w The Market Tavern w Cork miało miejsce pierwsze spotkanie wolontariuszy i sympatyków MyCork, organizujących tegoroczne Dni Kultury Chrześcijańskiej. Koordynatorami tegorocznych DKCh została Agnieszka Chwaja - i moja /nie/skromna osoba.
Zaproponowała nam to Prezes MyCork, Izabela Krygiel - Kozłowska, a Prezesowi MyCork - się nie odmawia. A przynajmniej - nie powinno ;-) DKCh w Cork zaplanowaliśmy na przełomie kwietnia i maja b.r. Wstępny program jest bardzo szeroki, o szczegółach napiszę wkrótce. Zapraszam już teraz do "polubienia" strony DKCh na FB: KLIK.
O pierwszych Dniach Kultury Chrześcijańskiej w Cork można przeczytać TUTAJ, o drugich - TUTAJ.
Zaproponowała nam to Prezes MyCork, Izabela Krygiel - Kozłowska, a Prezesowi MyCork - się nie odmawia. A przynajmniej - nie powinno ;-) DKCh w Cork zaplanowaliśmy na przełomie kwietnia i maja b.r. Wstępny program jest bardzo szeroki, o szczegółach napiszę wkrótce. Zapraszam już teraz do "polubienia" strony DKCh na FB: KLIK.
O pierwszych Dniach Kultury Chrześcijańskiej w Cork można przeczytać TUTAJ, o drugich - TUTAJ.
czwartek, 9 lutego 2012
Lekarz.ie - ranking lekarzy w Irlandii
Od kilku tygodni działa nowy serwis Lekarz.ie, umożliwiający ocenę oraz dodanie opinii na temat polskich lekarzy w Irlandii.
Jest to pierwszy tego typu serwis w Irlandii i od samego początku cieszy się sporą popularnością. W ciągu ostatniego miesiąca dodano ponad 300 opinii. Na chwilę obecną w serwisie znajduje się 99 lekarzy oraz 425 opinii.
Cały czas trwają prace nad rozbudową serwisu i już niebawem dodane zostaną przychodnie, w których przyjmują lekarze.
Jest to pierwszy tego typu serwis w Irlandii i od samego początku cieszy się sporą popularnością. W ciągu ostatniego miesiąca dodano ponad 300 opinii. Na chwilę obecną w serwisie znajduje się 99 lekarzy oraz 425 opinii.
Cały czas trwają prace nad rozbudową serwisu i już niebawem dodane zostaną przychodnie, w których przyjmują lekarze.
środa, 8 lutego 2012
Byzuch i Byzuch 2
Byzuch - to po śląsku "odwiedziny". Jest to też tytuł dwóch offowych filmów kina śląskiego, wyreżyserowanych przez Eugeniusza Klucznioka a wyprodukowanych przez Klub Filmu Niezależnego.
Poniżej - zamieszczam ich pobieżne streszczenie, więc dla niektórych Czytelników, którzy te filmy chcą obejrzeć, jest to sygnał żeby przerwać czytanie tej notki ;-) Chociaż z drugiej strony, pobieżna "zdrada" fabuły na niewiele tutaj się zda, bo w końcu - nie jest to kino sensacyjne.
W "Byzuchu" (2008) swoich przyjaciół odwiedza po 25 latach Ślązak "wyjechany" do Niemiec. Przyjeżdża wraz ze swoim przyjacielem, rodowitym Niemcem, któremu chce pokazać Śląsk. Tyle, że Niemcowi tak zasmakowało polskie piwo, że przez resztę filmu chodzi pijany. Goście przywożą ze sobą tandetne prezenty (używany telewizor, wiatrówkę) mając w pamięci Polskę sprzed ćwierć wieku, toteż są zdumieni standardem życia swoich śląskich przyjaciół którzy zostali w kraju (nowy mercedes w garażu, telewizor plazmowy i kolekcja broni myśliwskiej w domu). Oprócz nikomu niepotrzebnych prezentów przywożą też pełna torbę butów do reperacji, nie zdając sobie sprawy że w Polsce zawód szewca jest już na wymarciu. Na końcu oddają się biesiadzie, na odjezdnym ogałacają spiżarkę gospodarzy z kiszonych ogórków i zapraszają ich do siebie.
"Byzuch 2" (2010) - to rewizyta Ślązaków u swojego krajana w Niemczech. Po spotkaniu Ślązacy zwiedzają Frankfurt. Zwiedzanie polega na oglądaniu używanych aut, przebieranie w zdaje się odzieży z drugiej ręki oraz w różnego rodzaju starociach /od razu zaznaczę, że nie o antyki chodzi/, a także na odwiedzaniu piwiarni, gdzie konsumują głównie importowane z Polski piwo, wskutek czego dwóch głównych bohaterów się znietrzeźwia. Pozostałych - Niemiec znany z pierwszej części obwozi wieczorem autem po rozświetlonym mieście, które wywiera duże wrażenia na Ślązakach na co dzień zamieszkałych w jakiejś śląskiej wiosce. W jednej z ostatnich scen wspomniany na samym początku Ślązak, który od 25 lat mieszka w Niemczech, deklaruje powrót do swojego "Heimat".
To tak oczywiście pokrótce, w filmie jest też kilka wątków pobocznych, ale bez większego znaczenia dla głównej treści filmu.
Z ciekawostek /z racji tego że jest to, jak wspomniałem na wstępie, kino offowe/ - w drugiej części "Byzucha" wystąpili m.in. Marzena Kipiel-Sztuka, najbardziej znana z roli "Halinki" w serialu 'Świat wg Kiepskich" i Jerzy Janeczek, którego życiową rolą była chyba postać Witii Pawlaka w "Samych swoich", i który po 20 latach nieobecności w Polsce wraca na scenę właśnie w filmach offowych (po 20-letniej przerwie zagrał w "Bajzel po polsku"). W obydwu częściach "Byzucha" występuje również Jerzy Cnota, aktor znany m.in. z "Janosika", w którym grał zbójnika Gąsiora.
Film dla miłośników gatunku i Śląska, którym polecam również wspomniany "Bajzel po polsku" oraz "Mszę".
Poniżej - zamieszczam ich pobieżne streszczenie, więc dla niektórych Czytelników, którzy te filmy chcą obejrzeć, jest to sygnał żeby przerwać czytanie tej notki ;-) Chociaż z drugiej strony, pobieżna "zdrada" fabuły na niewiele tutaj się zda, bo w końcu - nie jest to kino sensacyjne.
W "Byzuchu" (2008) swoich przyjaciół odwiedza po 25 latach Ślązak "wyjechany" do Niemiec. Przyjeżdża wraz ze swoim przyjacielem, rodowitym Niemcem, któremu chce pokazać Śląsk. Tyle, że Niemcowi tak zasmakowało polskie piwo, że przez resztę filmu chodzi pijany. Goście przywożą ze sobą tandetne prezenty (używany telewizor, wiatrówkę) mając w pamięci Polskę sprzed ćwierć wieku, toteż są zdumieni standardem życia swoich śląskich przyjaciół którzy zostali w kraju (nowy mercedes w garażu, telewizor plazmowy i kolekcja broni myśliwskiej w domu). Oprócz nikomu niepotrzebnych prezentów przywożą też pełna torbę butów do reperacji, nie zdając sobie sprawy że w Polsce zawód szewca jest już na wymarciu. Na końcu oddają się biesiadzie, na odjezdnym ogałacają spiżarkę gospodarzy z kiszonych ogórków i zapraszają ich do siebie.
"Byzuch 2" (2010) - to rewizyta Ślązaków u swojego krajana w Niemczech. Po spotkaniu Ślązacy zwiedzają Frankfurt. Zwiedzanie polega na oglądaniu używanych aut, przebieranie w zdaje się odzieży z drugiej ręki oraz w różnego rodzaju starociach /od razu zaznaczę, że nie o antyki chodzi/, a także na odwiedzaniu piwiarni, gdzie konsumują głównie importowane z Polski piwo, wskutek czego dwóch głównych bohaterów się znietrzeźwia. Pozostałych - Niemiec znany z pierwszej części obwozi wieczorem autem po rozświetlonym mieście, które wywiera duże wrażenia na Ślązakach na co dzień zamieszkałych w jakiejś śląskiej wiosce. W jednej z ostatnich scen wspomniany na samym początku Ślązak, który od 25 lat mieszka w Niemczech, deklaruje powrót do swojego "Heimat".
To tak oczywiście pokrótce, w filmie jest też kilka wątków pobocznych, ale bez większego znaczenia dla głównej treści filmu.
Z ciekawostek /z racji tego że jest to, jak wspomniałem na wstępie, kino offowe/ - w drugiej części "Byzucha" wystąpili m.in. Marzena Kipiel-Sztuka, najbardziej znana z roli "Halinki" w serialu 'Świat wg Kiepskich" i Jerzy Janeczek, którego życiową rolą była chyba postać Witii Pawlaka w "Samych swoich", i który po 20 latach nieobecności w Polsce wraca na scenę właśnie w filmach offowych (po 20-letniej przerwie zagrał w "Bajzel po polsku"). W obydwu częściach "Byzucha" występuje również Jerzy Cnota, aktor znany m.in. z "Janosika", w którym grał zbójnika Gąsiora.
Film dla miłośników gatunku i Śląska, którym polecam również wspomniany "Bajzel po polsku" oraz "Mszę".
wtorek, 7 lutego 2012
Kurs fotografii telefonem komórkowym
Jak podało BBC, jedna z angielskich uczelni planuje zorganizować kurs fotografii telefonami komórkowymi. Najpierw ma być to kurs dla posiadaczy iPhonów, a następnie także dla użytkowników telefonów z androidem.
Z jednej strony - ciekawostka, z drugiej - znak nowych czasów. Czasy analogowej fotografii dla zdecydowanej większości przeciętnych użytkowników w ciągu niespełna ostatniej dekady bezpowrotnie odeszły do lamusa, i to w dużej mierze właśnie za sprawą... telefonów komórkowych. Ja sam najpierw kupiłem komórkę z aparatem, a dopiero 2 lata później aparat cyfrowy. Telefonem komórkowym już ładnych parę lat temu nakręcono pierwsze pełnometrażowe filmy /"Nuovi Comizi D'Amore" w 2005 r. i "SMS Sugar Man" w 2006 r./ Oczywiście, wielu artystów ciągle korzysta z tradycyjnej fotografii, wielu młodszych wiekiem zaczynało od fotografii cyfrowej by przejść do analogowej, ale to są raczej wyjątki potwierdzające regułę.
Tak czy owak, sam pomysł kursu, nazwijmy to "fotografii komórkowej", wydaje mi się całkiem interesujący - i jeżeli takowy byłby w Cork, to bym się zapisał ;-)
Z jednej strony - ciekawostka, z drugiej - znak nowych czasów. Czasy analogowej fotografii dla zdecydowanej większości przeciętnych użytkowników w ciągu niespełna ostatniej dekady bezpowrotnie odeszły do lamusa, i to w dużej mierze właśnie za sprawą... telefonów komórkowych. Ja sam najpierw kupiłem komórkę z aparatem, a dopiero 2 lata później aparat cyfrowy. Telefonem komórkowym już ładnych parę lat temu nakręcono pierwsze pełnometrażowe filmy /"Nuovi Comizi D'Amore" w 2005 r. i "SMS Sugar Man" w 2006 r./ Oczywiście, wielu artystów ciągle korzysta z tradycyjnej fotografii, wielu młodszych wiekiem zaczynało od fotografii cyfrowej by przejść do analogowej, ale to są raczej wyjątki potwierdzające regułę.
Tak czy owak, sam pomysł kursu, nazwijmy to "fotografii komórkowej", wydaje mi się całkiem interesujący - i jeżeli takowy byłby w Cork, to bym się zapisał ;-)
poniedziałek, 6 lutego 2012
Tesco Mobile
Nieco ponad miesiąc temu zmieniłem sieć komórkową z O2 na Tesco Mobile, a "zwykły" telefon na smartfon. I jestem zadowolony ;-)
Kiedy przyjechałem do Irlandii - kupiłem Vodafone. Po kilku miesiącach zmieniłem na Meteora, żeby po następnych kilku zmienić na O2. I tak zostało na prawie 7 lat. Cały czas piszę tylko i wyłącznie o prepaid. Mając różne, ale niestety zawsze negatywne doświadczenie w tym względzie z kRAJU, staram się unikać wiązania umowami z telekomami.
Niestety, O2 wyraźnie zostało w tyle za konkurencją. Cenowo oczywiście, bo zasięg już od dawne nie ma praktycznie znaczenia (jak to było kiedyś np. przy Meteorze). Z plusów O2 mogę obecnie wymienić jedynie możliwość wysłania bezpłatnych 250 sms-ów z ich strony "w świat", a nie tylko w Irlandii, oraz to, że co roku przysyłają mi sms-em życzenia urodzinowe. Tyle. A to jednak trochę za mało...
Przeczytałem w necie sporo pozytywnych opinii o Tesco Mobile. Jest to wirtualny operator korzystający z infrastruktury O2 i działający obecnie w w Wielkiej Brytanii, Republice Irlandii i Słowacji. Niemniej miałem wahania, jakoś nazwa mnie odstraszała ;-) Ale muszę przyznać, że po ponad miesiącu "testów" - był to strzał w dziesiątkę. Przynajmniej na razie, rzecz jasna.
Jak to wygląda cenowo /w prepaid/? M.in. bezpłatne rozmowy, sms-y i mms-y pomiędzy użytkownikami Tesco Mobile, rozmowy na telefony stacjonarne do Polski (i do wielu innych krajów też): 1 cent za minutę, internet: 6.99 euro za 1 GB do wykorzystania przez 30 dni /ale tego ostatniego jeszcze nie testowałem/. I, co bardzo ważne, przy doładowaniu dostajemy drugie tyle w bonusie (czyli ładujemy za 10 euro, dostajemy gratis drugie 10 euro). Ponadto dodatkowo online możemy bezpłatnie wysłać 200 sms-ów do innych sieci w Irlandii i 50 międzynarodowych. To tak bardzo skrótowo, szczegóły w odpowiednich planach taryfowych najlepiej sprawdzić samemu: www.tescomobile.ie.
W zasadzie, przy smartfonach ceny połączeń mają drugorzędne znaczenie bo można korzystać z różnego rodzaju aplikacji VoIP, gdzie ceny są zupełnie inne /czyli: z reguły znacznie niższe/ niż u danego operatora. Niemniej - w Tesco Mobile również internet jest w bardzo atrakcyjnej cenie. No i - nie każdy chce/potrzebuje smartfona. W każdym razie, jak na razie, koszą konkurencję i coraz więcej moich bliższych i dalszych znajomych przechodzi do tej sieci.
Przeniesienie numeru jest przy tym banalnie proste: można przez formularz na stronie www, ale nie zawsze to zadziała. Znacznie prostszy jest jeden telefon do działu obsługi. Pani przyjmuje zgłoszenie, pyta o numer jaki chcemy przenieść, za chwilę dzwoni pod ten numer i potwierdza zgłoszenie, i po godzinie sprawa jest załatwiona: mamy stary numer w nowej sieci.
Co do mojego - pierwszego - smartfona, to jest to prosty model serii Samsung Galaxy. Wszystko fajnie, chociaż przez kilka pierwszych dni łatwiej mi było z niego wysłać mejla, niż zadzwonić ;-) No i bateria, niestety, trzyma maksymalnie do dwóch dni, ale z reguły ładować trzeba niemal codziennie. Na wszelki wypadek, gdybym wypuścił się gdzieś dalej bez dostępu do gniazdka, kupiłem już drugą baterię, nominalnie nawet o 1/3 pojemniejszą niż oryginalna, chociaż w praktyce nie widzę różnicy w czasie działania.
No cóż, nie ukrywam że technologicznie dreptam może kilka lat za innymi, ale w końcu - nigdzie mi się nie śpieszy i niech inni przecierają ślady. W każdym bądź razie, erę internetu mobilnego - w moim przypadku - uważam za otwartą ;-)
---------------------
Dopisek z 12 czerwca 2017: po 5-latach korzystanie z Tesco Mobile stało się na tyle uciążliwe /problemy z internetem/ że wróciłem do Vodafone: KLIK.
Kiedy przyjechałem do Irlandii - kupiłem Vodafone. Po kilku miesiącach zmieniłem na Meteora, żeby po następnych kilku zmienić na O2. I tak zostało na prawie 7 lat. Cały czas piszę tylko i wyłącznie o prepaid. Mając różne, ale niestety zawsze negatywne doświadczenie w tym względzie z kRAJU, staram się unikać wiązania umowami z telekomami.
Niestety, O2 wyraźnie zostało w tyle za konkurencją. Cenowo oczywiście, bo zasięg już od dawne nie ma praktycznie znaczenia (jak to było kiedyś np. przy Meteorze). Z plusów O2 mogę obecnie wymienić jedynie możliwość wysłania bezpłatnych 250 sms-ów z ich strony "w świat", a nie tylko w Irlandii, oraz to, że co roku przysyłają mi sms-em życzenia urodzinowe. Tyle. A to jednak trochę za mało...
Przeczytałem w necie sporo pozytywnych opinii o Tesco Mobile. Jest to wirtualny operator korzystający z infrastruktury O2 i działający obecnie w w Wielkiej Brytanii, Republice Irlandii i Słowacji. Niemniej miałem wahania, jakoś nazwa mnie odstraszała ;-) Ale muszę przyznać, że po ponad miesiącu "testów" - był to strzał w dziesiątkę. Przynajmniej na razie, rzecz jasna.
Jak to wygląda cenowo /w prepaid/? M.in. bezpłatne rozmowy, sms-y i mms-y pomiędzy użytkownikami Tesco Mobile, rozmowy na telefony stacjonarne do Polski (i do wielu innych krajów też): 1 cent za minutę, internet: 6.99 euro za 1 GB do wykorzystania przez 30 dni /ale tego ostatniego jeszcze nie testowałem/. I, co bardzo ważne, przy doładowaniu dostajemy drugie tyle w bonusie (czyli ładujemy za 10 euro, dostajemy gratis drugie 10 euro). Ponadto dodatkowo online możemy bezpłatnie wysłać 200 sms-ów do innych sieci w Irlandii i 50 międzynarodowych. To tak bardzo skrótowo, szczegóły w odpowiednich planach taryfowych najlepiej sprawdzić samemu: www.tescomobile.ie.
W zasadzie, przy smartfonach ceny połączeń mają drugorzędne znaczenie bo można korzystać z różnego rodzaju aplikacji VoIP, gdzie ceny są zupełnie inne /czyli: z reguły znacznie niższe/ niż u danego operatora. Niemniej - w Tesco Mobile również internet jest w bardzo atrakcyjnej cenie. No i - nie każdy chce/potrzebuje smartfona. W każdym razie, jak na razie, koszą konkurencję i coraz więcej moich bliższych i dalszych znajomych przechodzi do tej sieci.
Przeniesienie numeru jest przy tym banalnie proste: można przez formularz na stronie www, ale nie zawsze to zadziała. Znacznie prostszy jest jeden telefon do działu obsługi. Pani przyjmuje zgłoszenie, pyta o numer jaki chcemy przenieść, za chwilę dzwoni pod ten numer i potwierdza zgłoszenie, i po godzinie sprawa jest załatwiona: mamy stary numer w nowej sieci.
Co do mojego - pierwszego - smartfona, to jest to prosty model serii Samsung Galaxy. Wszystko fajnie, chociaż przez kilka pierwszych dni łatwiej mi było z niego wysłać mejla, niż zadzwonić ;-) No i bateria, niestety, trzyma maksymalnie do dwóch dni, ale z reguły ładować trzeba niemal codziennie. Na wszelki wypadek, gdybym wypuścił się gdzieś dalej bez dostępu do gniazdka, kupiłem już drugą baterię, nominalnie nawet o 1/3 pojemniejszą niż oryginalna, chociaż w praktyce nie widzę różnicy w czasie działania.
No cóż, nie ukrywam że technologicznie dreptam może kilka lat za innymi, ale w końcu - nigdzie mi się nie śpieszy i niech inni przecierają ślady. W każdym bądź razie, erę internetu mobilnego - w moim przypadku - uważam za otwartą ;-)
---------------------
Dopisek z 12 czerwca 2017: po 5-latach korzystanie z Tesco Mobile stało się na tyle uciążliwe /problemy z internetem/ że wróciłem do Vodafone: KLIK.
niedziela, 5 lutego 2012
Zbigniew Blania-Bolnar: "Zdarzenie w Emilcinie"
O Emilcinie już pisałem TUTAJ. Powtórzę więc w największym skrócie za tamtą notką: "To niewielka, niemal niczym nie wyróżniająca się wioska w woj. lubelskim. Poza jednym: 10 maja 1978 r. miał wylądować tam statek Obcych. 33 lata później, w środku wioski, stanął jedyny w Polsce, a być może i na świecie, pomnik upamiętniający wizytę UFO." Właśnie o tym wydarzeniu szczegółowo mówi ta książka.
To, co wydarzyło się w tej niewielkiej wiosce przeszło do historii pod nazwą "Zdarzenie w Emilcinie" - i taki sam tytuł nosi książka Zbigniewa Blani-Bolnara, przedwcześnie zmarłego socjologa, który poświęcił "Zdarzeniu w Emilcinie" kilka lat badań. W książce szczegółowo je opisuje i zamieszcza wszystkie dokumenty z tym związane. Dzięki temu, "Zdarzenie w Emilcinie" jest chyba najlepiej zbadanym, także z naukowego punktu widzenia, przypadkiem tego rodzaju w Polsce. Historia zupełnie niesamowita, tym bardziej, że wszystko wskazuje na to, że... wydarzyła się naprawdę. Powtórzę za sentencją umieszczoną na pomniku w Emilcinie: "Prawda nas jeszcze zadziwi…" .
sobota, 4 lutego 2012
Placki ziemniaczane z kiszoną kapustą
Zrobiłem, jak w tytule, placki ziemniaczane - z kiszoną kapustą ;-)
Przepis jest taki sam jak przy "zwykłych" plackach, tylko z dodatkiem wymienionej drobno posiekanej kiszonej kapusty. Czyli: ścieramy ziemniaki, mieszamy je z posiekaną kiszoną kapustą w proporcji niemal dowolnej, nawet do pół na pół, dodajemy cebulę, trochę mąki, można wbić, chociaż niekoniecznie, jajko, doprawiamy, smażymy.
Smak na pewno nieco inny niż przy tradycyjnych plackach, ale - bardzo dobry ;-)
/Powyżej: placki ziemniaczane z kiszoną kapustą/
Przepis jest taki sam jak przy "zwykłych" plackach, tylko z dodatkiem wymienionej drobno posiekanej kiszonej kapusty. Czyli: ścieramy ziemniaki, mieszamy je z posiekaną kiszoną kapustą w proporcji niemal dowolnej, nawet do pół na pół, dodajemy cebulę, trochę mąki, można wbić, chociaż niekoniecznie, jajko, doprawiamy, smażymy.
Smak na pewno nieco inny niż przy tradycyjnych plackach, ale - bardzo dobry ;-)
piątek, 3 lutego 2012
Mind’s Eye
W Cork Vision Centre od dzisiaj do 22 b.m. ma miejsce wystawa "Mind’s Eye", na której swoje prace prezentują absolwenci kierunku Art&Design uczelni Coláiste Stiofáin Naofa.
Na wystawie znajdują się rysunki, grafiki i obrazy, rzeźby, ceramika, itd. Swoje prace prezentuje tam 41 artystów.
Na wystawie znajdują się rysunki, grafiki i obrazy, rzeźby, ceramika, itd. Swoje prace prezentuje tam 41 artystów.
/Powyżej niektóre prace z "Mind’s Eye"/
czwartek, 2 lutego 2012
Biznes po polsku
Święta, święta, i... po Nowym Roku. Choinki rozebrane i zutylizowane, początek realizacji noworocznych postanowień. Jest to dobry moment, żeby nad przyszłością się zastanowić. Tą bliższą i dalszą...
Zanim przejdę do mniej lub bardziej eschatologicznych rozważań, chciałbym najpierw podzielić się drobną, zupełnie offtopikową refleksją na temat ogólnie polskiego biznesu w Irlandii, ze szczególnym uwzględnieniem kurierów. Podobno trudno jest znaleźć dobrą opiekunkę do dziecka, ale jeszcze trudniej o dobre dziecko. Najtrudniej jest jednak, przynajmniej w Irlandii, znaleźć dobrego kuriera. Ci ostatni przed świętami mieli swoje żniwa, masowo przywożąc z Polski do Irlandii paczki ze świątecznymi specjałami, prezentami, etc. Miałem właśnie wątpliwą przyjemność skorzystać, po raz pierwszy zresztą, z usług jednego z nich. Strona www porządnie zrobiona, ładny tekst, ceny nie za niskie, a więc wydawałoby się gwarantujące pewien poziom usług. I tu zaczęła się cała piramida trudności w iście kafkowskim klimacie. Nie będę się rozpisywał, dość nadmienić, że w dniu w którym przesyłkę miałem otrzymać w Cork - otrzymałem telefon od tegoż kuriera, że moja paczka w ogóle nie wyjechała z Polski. A kiedy wyjedzie, pan kurier powiedzieć nie potrafił. Wkrótce zresztą przestał odbierać ode mnie telefony, trzeba było numer ukryć, żeby z nim porozmawiać. Ot, biznes po polsku. Straciłem tydzień czasu i trochę nerwów, paczkę kazałem zwrócić tam skąd została zabrana, bo po takim pokazie "profesjonalizmu" straciłem wiarę że w ogóle to do Irlandii dotrze w jakimkolwiek terminie. Szczęście, że zaliczki żadnej nie wpłacałem. Paczkę przywiózł kurier nr dwa, z innej firmy, znacznie tańszej za to świadczący usługi na europejskim poziomie. Jak widać, drożej nie znaczy wcale lepiej, przynajmniej u części Rodaków, którzy z powodu braku pracy wzięli się za biznes, chociaż kompletnie nie mają ku temu kwalifikacji, a dobrymi chęciami jest jak wiadomo piekło wybrukowane. Mieliśmy już wysyp biznesów przeróżnych, ale o nikim nie ma chyba tylu wątków na przeróżnych polonijnych forach, co o nierzetelnych kurierach. Co nie znaczy absolutnie, że tych rzetelnych nie ma. Są rzecz jasna, ale muszą się przebijać przez odium niechęci, na którą zapracowali ich co niektórzy koledzy po fachu.
Polski biznes w Irlandii jest, wg mnie "łaciaty", i bardzo przypomina mi różnego rodzaju biznesy z pierwszych lat 90-tych ubiegłego wieku. Wizualnie najlepiej to widać po pstrokatych szyldach na Talbot Street w Dublinie. Takie szyldy były powszechne w Polsce dobrą dekadę temu, zanim się nie wzięli za nie miejscy urzędnicy choćby z minimalnym poczuciem estetyki, co akurat w tym przypadku wszystkim wyszło na dobre. Tutaj mamy powrót do przeszłości, względnie styl retro. Ta "łaciatość" polskiego biznesu w Irlandii, czy też, jeżeli ktoś woli patchworkowatość i mozaikowatość polega na tym, że obok profesjonalistów, biznesmenów z krwi i kości, którzy konsekwentnie realizują swoje cele nie zapominając przy tej realizacji o jak najwyższym poziomie obsługi klientów, pojawiają się i znikają przeróżne chłopki - roztropki, często jeszcze z mlekiem pod wąsem, którzy brak doświadczenia i obycia próbują nadrabiać tupetem. Ci pierwsi, nawet jeżeli ten czy inny biznes im się nie uda lub przestanie przynosić oczekiwany dochód, nie znikają z rynku. Przebranżowią się i mając mocne oparcie w dobrej opinii dotychczasowych klientów i partnerów mogą działać dalej. Inaczej jest z tymi drugimi: pojawiają się znikąd, narobią wokół siebie sporo szumu i gdzieś przepadają bez wieści. Ci drudzy szkodzą w oczywisty sposób tym pierwszym, przede wszystkim psując opinię polskim biznesmenom w Irlandii.
Pęd do przedsiębiorczości jest wśród naszych Rodaków znany. Nieraz można było przecierać oczy ze zdumienia, gdy ten czy ów, który w Polsce okazywał się nieudacznikiem, po przekroczeniu zachodniej granicy, gdy tylko spadły krepujące go zusowsko-skarbowe pęta, nagle okazywał się utalentowanym biznesmenem. Przedsiębiorczy Rodacy szybko wypełnili wszelkie nisze na rynku, zaczynając od tych całkiem poważnych, po mniej poważne ale za rozrywkowe, począwszy od "pań do towarzystwa" na "dowożeniu procentów" skończywszy. Oczywiście, czasami ta przedsiębiorczość, chociaż chwilowo dochodowa, w dłuższej perspektywie czasowej jednak opłacalna nie jest, jak to było w głośnym ostatnio przypadku naszego Rodaka na sąsiedniej brytyjskiej wyspie, który sprzedał za pośrednictwem polskich sklepów innym naszym Rodakom bilety na bal sylwestrowy. Balu oczywiście nie było, chociaż po zebraniu 10 tysięcy funtów być może teraz baluje do upadłego nasz sprytny "przedsiębiorca", nie bacząc na to że na jego cześć i cnotę dybie teraz spora grupa Polaków nakręcana dodatkowo przez swoje partnerki, które się wykosztowały na sylwestrowe suknie i pantofelki a których nikt nie zobaczył, bo Nowy Rok znowu przyszło powitać w kapciach przed "Sylwestrem z Polsatem".
Ale ryba, jak wiadomo, psuje się od głowy. Ot, pierwszy z brzegu przykład: w całej UE, a więc i w Polsce, obowiązuje zakaz tworzenia piramid finansowych. W Polsce reguluje to ustawa o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji, która takie piramidy określa "sprzedażą lawinową". Wszystko fajnie, ale... co w takim razie z ZUS? Młodszym Czytelnikom, dorastającym bardziej w Irlandii niż w Polsce wyjaśniam, że chodzi o (nie)sławny Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Przecież to ewidentna piramida finansowa! Kto nie wierzy, niech sięgnie do encyklopedycznej definicji tejże piramidy a sam zobaczy, że ZUS spełnia wszelkie jej kryteria: sam niczego nie wytwarza, wypłaty dla emerytów są finansowane z wpłat nowych "członków", a nie z pieniędzy które sobie tamci emeryci odłożyli na własnych kontach, itd., itp. Gdzie jest tamta kasa, to jedna nieboszczka PZPR wie, względnie co niektórzy jej byli działacze pośpiesznie przemalowani z czerwonych na różowych, a niekiedy nawet na biało-czerwonych. ZUS-owska piramida finansowa będzie działała dopóki będą nowi członkowie, ale z tym coraz bardziej krucho, bo raz, że bezrobocie, dwa, miliony Polaków wyjechało w kierunku zachodzącego słońca, a trzy - że nadciąga niż demograficzny. Co z tym fantem zrobić? Oczywiście polskie rządy niespecjalnie się tym przejmują, mając nadzieję że problem ten spadnie na ich następców, a nawet jak zacznie się jakaś chryja, to zawsze będzie można zrzucić winę na poprzedników. Normalka. Na razie dokręca się śrubę podnosząc wiek emerytalny, odbierając różnego rodzaju przywileje, itp. Ale to wszystko tylko opóźnia wybuch zus-owskiej bomby, które tyka coraz głośniej.
Jeżeli Polska nie będzie miała prędzej czy później (ale jednak zdecydowanie prędzej) odważnego rządu którzy spojrzy prawdzie w oczy, to wkrótce miliony Polaków mogą obudzić się z ręką w nocniku i bez marzeń o spokojnej starości. Problem w tym, że w Polsce od zakończenia II wojny światowej - mamy same rządy lewicowe. Tak, PIS - to też lewica. Na początku, we wczesnych latach 90-tych ub.wieku były jeszcze jakieś mrzonki o budowaniu kapitalizmu, tyle że bez kapitału, a to co ewentualnie mogło kapitał stanowić zostało sprzedane w myśl liberalnej filozofii że "dana rzecz jest tyle warta, ile ktoś chce za nią zapłacić". Bzdura kompletna, przez którą pokutujemy do dzisiaj. Ja sam, będąc wtedy młodym dziennikarzem jednej z lokalnych gazet pisałem różnego rodzaju teksty dotyczące masowo upadających zakładów pracy, które następnie sprzedawano za jakieś śmieszne kwoty, niższe np. od wartości części zamiennych w magazynie danej firmy. A maszyny, budynki? To był już prezent...
Do tego doszła obłąkana polityka urzędów skarbowych w Polsce, które zajęły się nękaniem przedsiębiorców. Oczywiście, nie wszystkich. Część, mająca odpowiedni czerwony rodowód lub właściwe koneksje mogła w tych samych urzędach skarbowych otrzymać wielomilionowe zwolnienia z podatku. Sprawa była prosta: partyjni towarzysze uwłaszczyli się na państwowym majątku a w skarbówkach zasiedli ich koledzy, łącznie z negatywnie zweryfikowaną esbecją, którzy dbali o interesy jednych, nie dopuszczając jednocześnie do rynku innych. Od kilku lat to się powoli zmienia, głównie z racji tego że jesteśmy w UE i pewne numery już nie przejdą, ale także dlatego że lata lecą i część byłych esbeckich naczelników urzędów skarbowych i poborców skarbowych jest już na "zasłużonych" emeryturach. Oczywiście - odpowiednio tłustych.
Chociaż może niewłaściwie oceniłem nasz rząd: on jednak zdaje się dostrzega na swój sposób wagę problemu emerytur dla kolejnego pokolenia Polaków. W tym celu właśnie zajął się ustawą o odwróconej hipotece. W skrócie wygląda to tak, że jeżeli ktoś posiada na własność dom lub mieszkanie, to może wystąpić do banku o odwrócony kredyt hipoteczny, w którym to bank płaci klientowi comiesięczną stała ratę, aż do jego śmierci. Oczywiście - w zamian za mieszkanie. Do tej pory takie usługi proponowały prywatne firmy, teraz rząd widząc że z kasą na emerytury coraz bardziej krucho, postanowił wejść w ten "biznes". Pomijam kwestie etyki, bo jednak w taki przypadku bank będzie życzył swoim klientom jak najszybszego zejścia z tego łez padołu, a im szybciej, tym lepiej. Mam też nadzieję, że nie znajdą się bankierzy o mentalności łowców skór z łódzkiego pogotowia, którzy postarają się to zejście przyśpieszyć...
Wychodzi więc na to, że najpierw przez nawet kilkadziesiąt lat będzie się spłacało kredyt na mieszkanie /a kto kupuje na kredyt to w rzeczywistości kupuje dwa mieszkania: jedno dla siebie, a drugie dla banku/, żeby zaraz po spłacie kredytu i przejściu na emeryturę której nie będzie - trzeba będzie podpisać z bankiem kolejną umowę, w której przekaże mu się mieszkanie w zamian za comiesięczną jałmużnę, żeby nie umrzeć z głodu.
Takie rzeczy tylko w Polsce, bo w innych krajach UE, pomimo prób, ten system nie ma racji bytu. Z tej prostej przyczyny, że irlandzki, angielski czy niemiecki emeryt za swoją pracę we własnym kraju otrzymuje na tyle wysoką emeryturę, że może sobie pozwolić na zwiedzanie całego świata. A emeryt polski? No cóż, jak w dowcipie o tym, jak spędzają czas emeryci z poszczególnych krajów: emeryt z Francji spędza cały dzień z butelką wina i przyjaciółkami, emeryt z USA z butelką whisky cały dzień wędkuje ze swojej łodzi, a emeryt z Polski? Z butelką moczu cały dzień spędza w kolejce w przychodni lekarskiej...
Ano pożyjemy, zobaczymy. Może nie będzie tak źle, bo skoro rząd cały czas podwyższa wiek uprawniający do przejścia na emeryturę, to może okazać się, że tego momentu po prostu nie dożyjemy. Ale ZUS, mimo to, płacić trzeba. Czy chcesz, czy nie. O ile mieszkasz w kRAJU, rzecz jasna...
środa, 1 lutego 2012
XXII wizyta w Polsce (8): powrót do Cork
Wczoraj wieczorem wróciłem do Cork. Lot do Dublina, autobus do Cork.
W Krakowie zdziwiło mnie, że nikt się za bardzo nie przepycha do odprawy. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to dlatego że w Airlingusie, którym tym razem leciałem, miejsca są numerowane. Po wejściu do autobusu przewożącego pasażerów do samolotu drzwi zostały zamknięte i trzymano nas w nim, stłoczonych, niemal kwadrans, bo samolot nie był jeszcze gotowy. Dzieci płaczą, dorośli psioczą. W końcu wsiadamy do samolotu i startujemy. Siedzący obok mnie Rodak usiłował kupić kawę za złotówki - nie udało mu się, przyjmują tylko euro. Trochę czytam krakowską prasę, trochę drzemię.
Lądujemy, odprawa, zaraz mam autobus do Cork. Jest w nim oczywiście wi-fi, więc w czasie jazdy spędzam trochę czasu na czytaniu zaległych e-maili oraz serwisów informacyjnych. Trochę rozprasza mnie głośne chrapanie rozwalonego dwa siedzenia dalej pana Araba, do którego co chwilę przychodzą sms-y anonsowane dźwiękiem którym jest donośne nawoływanie muezina do modlitwy w meczecie.
W końcu - dotarłem do domu ;-)
W Krakowie zdziwiło mnie, że nikt się za bardzo nie przepycha do odprawy. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to dlatego że w Airlingusie, którym tym razem leciałem, miejsca są numerowane. Po wejściu do autobusu przewożącego pasażerów do samolotu drzwi zostały zamknięte i trzymano nas w nim, stłoczonych, niemal kwadrans, bo samolot nie był jeszcze gotowy. Dzieci płaczą, dorośli psioczą. W końcu wsiadamy do samolotu i startujemy. Siedzący obok mnie Rodak usiłował kupić kawę za złotówki - nie udało mu się, przyjmują tylko euro. Trochę czytam krakowską prasę, trochę drzemię.
Lądujemy, odprawa, zaraz mam autobus do Cork. Jest w nim oczywiście wi-fi, więc w czasie jazdy spędzam trochę czasu na czytaniu zaległych e-maili oraz serwisów informacyjnych. Trochę rozprasza mnie głośne chrapanie rozwalonego dwa siedzenia dalej pana Araba, do którego co chwilę przychodzą sms-y anonsowane dźwiękiem którym jest donośne nawoływanie muezina do modlitwy w meczecie.
W końcu - dotarłem do domu ;-)