Polacy, zgodnie z obietnicami polskiego rządu, zaczynają wracać z Irlandii do kRAJu: najczęściej po rodzinę i psa. A bardziej poważnie: jeszcze jakiś czas temu słyszałem od bliższych czy dalszych znajomych /chociaż raczej dalszych - niż bliższych/, że "zjeżdżają do Polski". Dzisiaj już nikt nie "zjeżdża", dzisiaj się chyłkiem do Irlandii wraca.
Zanim jednak przejdę do tych "powrotników", słów kilka o samym wyrażeniu "zjeżdżania". Nie wiem doprawdy skąd to się wzięło, dlaczego nie jest to po prostu "wracam do Polski", ale myślę, że ma to głębszy, podskórny sens. Zjeżdżać - można z góry w dolinę, z miejsca położonego wyżej - w to położone niżej, z tego na wyższym poziomie - na poziom niższy. Można w końcu zjeżdżać z drogi głównej - w podporządkowaną, boczną, polną i leśną w końcu. Już samo założenie "zjechania" do Polski zakłada życie na niższym poziomie, na uboczu, w podporządkowaniu, pomimo - że to kRAJ.
Skoro o "powrotnikach" mowa, to nie wiem czy pamiętają Państwo słynny rządowy program, zainaugurowany pod koniec 2008 roku przez premiera RP Donalda Franciszka Tuska, skierowany do osób powracających do kRAJu po dłuższym pobycie za granicą. Za ciężką kasę m.in. wydrukowano w setkach tysięcy egzemplarzy poradnik: "
Powrotnik. Nawigacja dla powracających", który następnie kolportowano wśród Polonii rozproszonej po świecie. Rodacy chętnie brali tą bezpłatną książczynę, bo podobno świetnie spełniała się w roli podpałki do kominka. Ale część chyba uwierzyła że między Odrą a Bugiem wykwitła nagle Zielona Wyspa, i z "Powrotnikiem" w garści wróciła do kRAJu. A tam, powtarzając za poetą z "Rejsu", spotkał ich tylko "smutek i nostalgia". Część z nich jeszcze raz dołączyła do Rodaków, który wyjeżdżają z kRAJu. Wyjeżdżają, powtórzę, ponownie, po wcześniejszym powrocie z zagranicy. Kilka miesięcy mocowania się za bary z polską rzeczywistością, po kilku latach irlandzkich wakacji, kruszy największych osiłków, którzy dorosłe życie tak naprawdę zaczęli dopiero tutaj.
Do tego ostatniego kuszenie emigranta przyłączali się też inni. Projekt "12 miast: wracać ale dokąd", w którym samorządowcy z polskich miast na koszt podatników urządzali sobie wakacje na brytyjskich wyspach pod pretekstem "zaprezentowania Polakom mieszkającym w UK sytuacji na rynku pracy w Polsce", był może i szlachetny w zamierzeniach, ale w rzeczywistości korzyści z niego odnieśli chyba tylko rzeczeni samorządowcy, z prezydentami tego i owego miasta na czele, którzy mogli na żywo zobaczyć
Big Bena. Nie wiem, czy ktoś tym politykierom dał wiarę /chociaż naiwnych nigdy nie brakowało/, tym bardziej że kryzys już stukał do drzwi, wskutek czego zresztą cały program przerwano. Chyba z racji tego, że zaczął się stawać programem satyrycznym i robił konkurencję kabaretom z Polski, za równie tłuste euro ściąganym na Wyspy.
Część z tych "powrotników" to ci, które mają serca biało - czerwone, i chwała im za to. Chcieliby normalnie żyć i pracować w kRAJu, który ma normalne cztery pory roku. Stąd podejmują próby powrotu jak Noe wypuszczający z Arki gołębicę: można już opuścić bezpieczną irlandzką łódź, czy ciągle jeszcze potop wszechwładzy polskiej biurokracji w postkomunistycznym wydaniu? Przyniesie ona w dziobie gałązkę oliwną, czy decyzję zapłaty nienależnego podatku od US-u, ZUS-u czy KRUS-u? Niemniej naiwność i łatwowierność może tłumaczyć jedynie młody wiek. W starszym - jest to zwykła głupota. Ale starsi wcale wracać nie zamierzają. Ba, jest wręcz odwrotnie, starszych Rodaków przybywa w postępie geometrycznym, bowiem samoloty lądujące na Wyspie coraz szczelniej wypełniają babcie i dziadkowie, którzy przylatują do swoich latorośli aby pomóc im w opiece nad z kolei ich dziećmi, których rodzice w pocie czoła na overtimach w fabrykach budują lepsze jutro. Swoje - i Zielonej Wyspy. Oryginału, nie podróbki.
Tak naprawdę, te wszystkie programy i mowa-trawa polskich polityków, to tylko dym w oczy. W rzeczywistości nikt nie chce, żeby emigranci wracali, z kilku zasadniczych powodów, ale wszystkie sprowadzają się do jednego - pieniędzy. Otóż polscy emigranci wg niedawno dopiero podanych do publicznej wiadomości danych, wg Centrum im. A. Smitha wpompowali dotychczas w polską gospodarkę więcej, niż wszystkie te unijne dotacje razem wzięte. Wysłaliśmy rodzinom w Polsce więcej, niż wyżebrały polskie rządy. Niewiarygodne? A jednak prawdziwe. Przy czym pieniądze przesłane przez emigrantów są, w przeciwieństwie do tych unijnych, rozsądnie lokowane i pomnażane, gdy za unijną kasę buduje się głównie przysłowiowe ozdobne fontanny, które może i ładnie wyglądają, ale na utrzymanie których trzeba będzie łożyć kolejne miliony... Przy czym dane i tak są zaniżone, bo wzięto pod uwagę tylko zarejestrowane przelewy. Tymczasem skądinąd wiadomo, że zdecydowana większość Rodaków pieniądze przewozi po prostu w kieszeniach, nie ufając, i słusznie, polskim służbom skarbowym. Po co więc ściągać emigrantów do Polski? Lepiej ściągać od nich ich pieniądze, a o to już dbają m.in. polskie urzędy skarbowe - ale to jest już temat rzeka.
Emigranci są w Polsce niepotrzebni, bo przede wszystkim nie ma dla nich miejsc pracy, a nawet nawet jak coś się trafi, to niechętnie się ich zatrudnia. Dlaczego? Taki emigrant za granicą nabrał "jaśniepańskich" nawyków i nie chce pokornie i uniżenie pracować za pajdę suchego chleba, kiedy zobaczył, że można żyć inaczej. Jak inaczej? Przede wszystkim - godnie, bo tu o zwykłą ludzką godność idzie, a nie tylko o kasę. Nie tylko, ale również. W końcu
Lublin to nie
Dublin i różnica pomiędzy kasjerką w Tesco w tych dwóch miastach jest taka, że ta pierwsza myśli od kogo pożyczyć pieniądze na czynsz w wynajętym pokoju, a ta druga - gdzie udać się w tym roku na drugie zagraniczne wakacje, co faktycznie jest dylematem, bo już niemal wszędzie była...
W artykule pt. "Syndrom eksemigranta – dlaczego Polacy, którzy powrócili, znowu wyjeżdżają" Gabrieli Jabłońskiej, opublikowanym 27.02.b.r. na portalu RynekPracy.pl, autorka pisze m.in.: "
Większość osób, które raz zdecydowały się opuścić kraj „za chlebem”, znajduje się w pułapce migracyjnej, tzn. permanentnie rozważa możliwość ponownego wyjazdu. (...) "Powrót z zagranicy psychoterapeuci porównują do wychodzenia z więzienia. Zarówno byli więźniowie, jak i eksemigranci muszą zaczynać życie od zera. „Lądują” na rynku pracy bez doświadczenia lub też z przerwą w zawodowym życiorysie. Znajdują się w podobnej sytuacji do absolwentów szkół, z tą różnicą, że mają całkowicie odmienne oczekiwania płacowe. Początkowo cieszą się z powrotu do Polski. Narastające problemy sprowadzają ich jednak na ziemię." O ile sam artykuł jest w miarę interesujący, to akurat to stwierdzenie o "przerwie w życiorysie" jest wg mnie kompletną bzdurą. Ludzie powracający z zagranicy są często „overqualified”, mają o wiele większe kwalifikacje niż są wymagane na danym stanowisku. Dlaczego więc nie są zatrudniani? Ze zwykłej małostkowej zawiści. "Wyjechałeś żeby mieć lepiej, gdy inni tyrali tutaj w pocie czoła? No to teraz całuj klamkę i wracaj sobie do tej Irlandii" - tak myśli spora część pseudomenedżerów, trzęsąca się ze strachu o swój stołek. A jest się kogo bać.
Jednak w tym porównaniem do "wychodzenia z więzienia" coś jest, tyle że, jest to chyba odwrotnie: powrót z zagranicy powinno się porównać do opuszczenia wolności i właśnie zamknięciu w więzieniu. Co z tego, że jest to wybór bardziej lub mniej dobrowolny, gdy kajdany w postaci masy bzdurnych przepisów i postkomunistycznej mentalności - skutecznie krępują wolę i odbierają radość życia w kRAJu...