W grudniu ubiegłego roku zmarła Violetta Villas, wybitna polska śpiewaczka. Właśnie przeczytałem jej biografię pod ww. tytułem.
Nigdy nie bylem fanem VV - nie moje klimaty, po prostu. Niemniej VV wielką artystką była, panowie - czapki z głów, etc.
Autorom książki, pomimo że wielokrotnie próbowali, nie udało się porozmawiać z samą VV, co, jak twierdzą, wyszło biografii na dobre. Oparli się więc przede wszystkim na relacjach i wspomnieniach osób, które w jakimś momencie swojego życia znalazły się blisko niej. Z pamięcią ludzką różnie bywa, ludzie mają też różne powody by mówić jedno, nie dopowiadając drugiego, czy wręcz przemilczeć to i owo, i należy to uszanować, z drugiej strony - trzeba wówczas wziąć poprawkę na to, co się czyta.
Ale czyta się bardzo dobrze. Wyłania się z niej obraz wielkiej artystki, światowego formatu, której przyszło żyć w PRL-u, chociaż udawało jej się wyrwać za żelazną kurtynę i z powodzeniem koncertować na całym świecie. Jak każda wielka postać, miała też, nazwijmy to, fanaberie.
Miała też swój własny krzyż, który było widać szczególnie w ostatniej dekadzie jej życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz