Świetna książka, zawierająca opowieści tych, których los w pewnym momencie związał z Czarnobylem, zarówno mieszkańców terenów położonych nieopodal elektrowni, jak i tych, których skierowano do likwidacji skutków katastrofy.
Kiedy w 1986 r. miała miejsce katastrofa elektrowni jądrowej w Czarnobylu, miałem niespełna 15 lat. Wraz z innymi małolatami ustawiono mnie w kolejce, na początku której panie pielęgniarki podawały płyn Lugola, dość paskudny w smaku. Dorośli masowo "zaszczepiali" się setką wódki, bo podobno mocny alkohol miał wypłukać z organizmu przyjętą dawkę promieniowania. Było to, o ile pamiętam, 1 maja. Sowiecki Sojuz promieniował /dosłownie/ na cały świat... Ale atmosfera była niemal piknikowa, nikt nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia, jedynie co niektórzy mówili, że picie tego płynu kilka dni po katastrofie, to jak musztarda po obiedzie.
Teraz też czytam na necie, że zagrożenie nie było takie wielkie jak oceniano, że większość ludzi została ewakuowana pochopnie, że liczba ofiar była minimalna, że panikę zasiały głownie zachodnie media, itd., itp. Książka Swietłany Aleksijewicz jednak przeczy tej niemal sielankowej wersji, jaka jest teraz przedstawiana, przynajmniej jeżeli chodzi o ilość ofiar. Tak naprawdę, żeby ocenić skutki tej katastrofy, trzeba będzie pewnie poczekać jeszcze przez 2-3 pokolenia. A gdyby nie te zachodnie media, pewnie do dzisiaj nie wiedzielibyśmy, że w ogóle miała miejsce jakaś atomowa katastrofa. W końcu towarzysze z Kraju Rad nie uznali nawet za stosowne poinformować o tym innych towarzyszy z bratnich satelickich państw...
Rewelacyjna i pasjonująca lektura, polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz