Burmistrz Dublina, Naoise O Muiri, zaapelował do Polonii na łamach "Naszego Głosu": "Mamy w Dublinie festiwal kultury chińskiej, mamy kultury rosyjskiej. A dlaczego nie mamy festiwalu kultury polskiej? Przecież jesteście największą mniejszością w Irlandii! Weźcie się do dzieła. My Wam pomożemy!" Osobiście obawiam się, że to przysłowiowe wołanie na pustyni...
Pomimo że w Dublinie mieszka najwięcej Rodaków na Wyspie, pomimo że od ponad trzydziestu lat działa tam najstarsze polonijne stowarzyszenie, wreszcie pomimo że są tam zlokalizowane polskie placówki konsularne, które mają ustawowy obowiązek wspierania Polonii także na niwie kulturalnej, jakoś niewiele tam się dzieje. Spójrzmy na taki
Cork,
Waterford,
Limerick czy
Galway - znacznie mniejsze miejscowości, znacznie mniejsza Polonia, ale jednak - widać że im się coś chce.
W najbliższym mi sercem i ciałem Cork - w tym roku
Festiwal Kultury Polskiej odbędzie się już po raz szósty. Jak co roku, jest to oddolna inicjatywa garstki wolontariuszy skupionej przy polonijnym
Stowarzyszeniu MyCork. Dlaczego tego nie ma w
Dublinie? Nie wiem. Zresztą nie tylko tego. Nawet to, że Polacy praktycznie nie uczestniczą tam czynnie w corocznych paradach w
Dniu Św. Patryka, również ma swoją wymowę.
To nie znaczy oczywiście, że w Dublinie "nic" się nie dzieje, jeżeli chodzi o polonijną aktywność. Ale są to ciągle jakieś pojedyncze, nie cykliczne wydarzenia, może za wyjątkiem
Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i Festiwalu Polskich Filmów. A przecież potencjał ogromny: własny "Dom Polski", bliskość ambasady i przede wszystkim - największe skupisko Polonii w Irlandii. Ale, może nie ma co tak atakować Dublina, bo jednak mieszkają tam świetni ludzie - wolontariusze, którzy, być może, nie mają po prostu dla kogo się udzielać? Prawda jest taka, że kultura - choćby odrobinę wyższa - nie ma za bardzo wzięcia, a robienie eventu dla pustej sali nie jest zbyt motywujące.
Na naszym lokalnym podwórku przekonały się o tym osoby pracujące w jednym z kin w Cork, które kilka lat temu próbowały zorganizować w tym mieście coś w stylu przeglądu polskich filmów - zainteresowanie zerowe. Równie zerowe, jak organizowanie pokazu polskich filmów przez jedną ze znanych irlandzkich, nazwijmy to, grup twórczych - na widowni 5 osób. Jeszcze mniej - na przeglądzie polskich filmów animowanych... Inny przykład: dwa lata temu przyleciał do Cork chór z Polski, co jest naprawdę ewenementem. Wspaniali ludzie, wszyscy pracujący w służbie zdrowie, a śpiewanie to było ich hobby, pomimo że robili to na najwyższym profesjonalnym poziomie, zdobywając wszelkie możliwe nagrody. Na ich - szeroko reklamowane - koncerty przyszło ledwie kilku Rodaków. Dodam, że wstęp był oczywiście bezpłatny, chociaż z drugiej strony sam się zastanawiam skąd ta "oczywistość", w sytuacji gdy tutaj zwyczajowo za wstęp na takie koncerty się płaci i to często wcale nie mało. Jedyną w miarę rozsądną liczbowo publiczność udało się zapewnić organizując koncert w kościele, tuż po mszy św. Idąc dalej: miałem okazję poznać organizatorów różnego rodzaju bardziej ambitnych koncertów rockowych (chociaż "rock" traktuję tutaj mocno umownie, bardziej jako alternatywę do muzyki klasycznej). Efekty? Pusta sala i niepotrzebne frustracje. Przerzucili się na discopolo i - cała sala śpiewa z nami, że wszyscy Polacy to jedna rodzina oraz że jesteś szalona, mówię ci... Niektórzy brną więc w to dalej, inni na emigracji wybrali dodatkowo emigrację wewnętrzną. Po takich doświadczeniach wiadomo już, ze nie ma co się starać i
poświęcać czas na organizowanie tego typu eventów, chyba że ma to być
sztuka dla sztuki.
Wspomniany wcześniej kościół to zresztą odrębna, chociaż najczęściej przemilczana, sfera polonijnej działalności wolontaryjnej w Irlandii. To, co nie udaje się w różnego rodzaju ośrodkach czy instytucjach kulturalnych, często udaje się w budynku kościoła. Wróćmy choćby do przykładu filmów: te wyświetlane w przykościelnych salkach praktycznie zawsze gromadzą komplet publiczności. Oczywiście, są to z reguły filmy dokumentalne, pokazujące to, co się dzieje w Polsce. Bo nie ma co ukrywać, że po
10 kwietnia 2010 r. wielu ludzi zrozumiało, że chociaż nie interesowało się polityką w Polsce, to jednak polityka zainteresowała się nimi. Bo jeżeli, powtarzając za Ewangelistą, "z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?" Jeżeli można było tak potraktować śledztwo po katastrofie w której zginęło tylu wybitnych Polaków, to każdy obywatel RP, choćby na emigracji, ma teraz pełny obraz i jasność sytuacji, że jeżeli jemu się coś przytrafi, to poza ewentualnie najbliższą rodziną - nikt, w tym jego własne państwo, nie kiwnie palcem aby mu pomóc. Bo skoro z "zielonym drzewem to uczynili"... Dlatego Polacy zaczęli, również wolontaryjnie, organizować się w różnego rodzaju, jeszcze nie do końca sformalizowane, struktury patriotyczne.
Ale nie da się ukryć, że działalność wolontaryjna nie jest popularna wśród Rodaków na Wyspie. O ile taki stan rzeczy byłby zrozumiały w Polsce, gdzie wiele osób musi poświęcać swój czas na gonitwę za każdą złotówką, o tyle nieco dziwi w Irlandii, gdzie istnieje taka masa przeróżnych wolontaryjnych organizacji, w których udzielają się Irlandczycy. Niestety, nie bierzemy z nich przykładu. Dlaczego? Można by snuć teorie o skażeniu komuną i wstrętu do "czynów społecznych", w których wówczas każdy czy chciał - czy nie - musiał brać udział, gdyby nie to, że większość Rodaków mieszkających tutaj nie może pamiętać minionego ustroju i tychże "czynów", z prostego biologicznego powodu: albo nie było ich jeszcze na świecie, albo z tego ich "bycia" niewiele pamiętają.
Zresztą, pal sześć niechęć do wolonatariatu, gorzej - że co niektórzy przenoszą to także na niechęć do wolontariuszy. Wprost nie do wiary, ilu jest sfrustrowanych fantastów żyjących w gastarbeiterskim trójkącie bermudzkim: dom-praca-tesco, spędzających wolny czas z puszką
Karpackiego przed
Cyfrą Plus, za to mających dużo do powiedzenia na temat polonijnych organizacji, imprez organizowanych przez polskich wolontariuszy, czy wręcz - samych wolontariuszy, których i tak jest w Irlandii garstka. Wolontariusz jest dla takiego gastarbeitera kimś z gruntu rzeczy podejrzanym, bo przecież jak można pracować za darmo? Nie, to na pewno jakiś kant, zakładają sobie te organizacje i tłuste pensje sobie płacą, ot co. Ręce opadają. Jak jest tak dobrze, to weźże sobie jeden z drugim załóż też taką organizację, organizuj eventy z darmowym wejściem i wypłacaj sobie tłustą pensję, zamiast co rano podbijać kartę gdzieś w fabryce szkła, plastiku czy papieru. Odpowiedź takiego "wszystkowiedzącego" oczywiście będzie typowa: nie da się, bo... - w miejsce kropek można wstawić dowolnie bzdurny argument.
Swoją drogą, przypomina mi się historia sprzed dobrych kilku lat, kiedy wraz z napływem Rodaków na Wyspie zaczęły otwierać się
sklepy z polską żywnością, tyle że z rosyjskojęzycznymi właścicielami. Przez polonijne fora przewaliła się dyskusja, że Polak oczywiście nie ma szansy otworzyć tutaj własnego sklepu, bo wykończy go "ruska mafia" która ma monopol na takież sklepiki. Ba, znaleźli się nawet tacy, którzy święcie wierzyli w te bzdury. Tymczasem powstał pierwszy polski sklep z polskim właścicielem, za nim kolejne, polskie restauracje a nawet mini-księgarnie. Dało się? Dało. Ale "wszystkowiedzący" i tak wiedzą lepiej.
Miejmy nadzieję, że podobnie rozwiną się wolontaryjne organizacje polonijne w Irlandii, które, tak jak stowarzyszenia wszystkich mniejszości narodowych na całym świecie, będą promowały najlepsze tradycje ojczystego kraju. I że w końcu będziemy mogli wybrać się na Festiwal Kultury Polskiej w Dublinie.
Czego sobie i Państwu życzę...