Poniżej - skan ulotki z programem VI FKP /kliknij, żeby powiększyć/:
Strony
▼
środa, 31 października 2012
Plan VI Festiwalu Kultury Polskiej w Cork
Zbliża się VI Festiwal Kultury Polskiej w Cork, organizowany jak co roku przez Stowarzyszenie MyCork.
Poniżej - skan ulotki z programem VI FKP /kliknij, żeby powiększyć/:
Poniżej - skan ulotki z programem VI FKP /kliknij, żeby powiększyć/:
niedziela, 28 października 2012
MyCork Foto Klub: "Cork w czerni i bieli"
Dzisiaj miał miejsce kolejny plener MyCork Foto Klub: "Cork w czerni i bieli".
Spotkaliśmy się o godz. 7:00 rano przed Cork Opera House. Podczas 3-godzinnego pleneru skupiliśmy się na fotografii czarno-białej i fotografowaliśmy wybrane elementy architektoniczne, które mają swoją interesującą historię. W trakcie naszego fotograficznego spaceru przez miasto, Mariusz Kalinowski opowiadał o różnych zagadnieniach związanych z fotografią, a ja pokrótce nakreślałem historię niektórych mijanych przez nas obiektów.
Myślę że plener jak zwykle był bardzo udany, a jego uczestnicy - zadowoleni :-) Zdjęcia z tego - i poprzednich plenerów oraz wykładów MyCork Foto Klub, można zobaczyć TUTAJ.
/Powyżej: uczestnicy pleneru "Cork w czerni i bieli"/
Spotkaliśmy się o godz. 7:00 rano przed Cork Opera House. Podczas 3-godzinnego pleneru skupiliśmy się na fotografii czarno-białej i fotografowaliśmy wybrane elementy architektoniczne, które mają swoją interesującą historię. W trakcie naszego fotograficznego spaceru przez miasto, Mariusz Kalinowski opowiadał o różnych zagadnieniach związanych z fotografią, a ja pokrótce nakreślałem historię niektórych mijanych przez nas obiektów.
/Powyżej: w trakcie pleneru/
Myślę że plener jak zwykle był bardzo udany, a jego uczestnicy - zadowoleni :-) Zdjęcia z tego - i poprzednich plenerów oraz wykładów MyCork Foto Klub, można zobaczyć TUTAJ.
sobota, 27 października 2012
Zwiedzanie z MyCork fortu Camden Fort Meagher
Stowarzyszenie MyCork w ramach swojego projektu "1, 2, 3, 4 wyruszamy na rowery.....!" zorganizowało rowerową wycieczkę do Crossheaven, połączoną ze zwiedzaniem pod opieką przewodników fortu "Camden Fort Meagher". Ale pomyślano również o tych, którzy przedkładają nad dwa - cztery koła ;-) W wycieczce wzięły udział również osoby skupione wokół MyCork Foto Klub, dla których było to świetne miejsce do zdjęć.
Jak wspomniałem, na miejsce można było także dotrzeć samochodem/autobusem, żeby wspólnie zwiedzać fort. MyCork dla uczestników wycieczki rowerowej pokrył cały koszt zwiedzania a także kanapek i gorących napojów, oraz ufundował 50% zniżki dla pozostałych zwiedzających, którzy dotarli do fortu innym środkiem lokomocji. Wszystkie środki finansowe zostały przeznaczone dla Rescue Camden na konserwację oraz odrestaurowanie Camden Fort Meagher.
Sam dotarłem tam, przyznaję, autem. Rowerem - nie, i jeszcze długo nie ;-) Zwiedzanie fortu było bardzo interesujące, opowieści przewodników - zajmujące, miejsce do zdjęć - świetne.
Zdjęcia z tego wydarzenia można zobaczyć TUTAJ.
/Powyżej: zwiedzanie Camden Fort Meagher/
Jak wspomniałem, na miejsce można było także dotrzeć samochodem/autobusem, żeby wspólnie zwiedzać fort. MyCork dla uczestników wycieczki rowerowej pokrył cały koszt zwiedzania a także kanapek i gorących napojów, oraz ufundował 50% zniżki dla pozostałych zwiedzających, którzy dotarli do fortu innym środkiem lokomocji. Wszystkie środki finansowe zostały przeznaczone dla Rescue Camden na konserwację oraz odrestaurowanie Camden Fort Meagher.
Sam dotarłem tam, przyznaję, autem. Rowerem - nie, i jeszcze długo nie ;-) Zwiedzanie fortu było bardzo interesujące, opowieści przewodników - zajmujące, miejsce do zdjęć - świetne.
Zdjęcia z tego wydarzenia można zobaczyć TUTAJ.
piątek, 26 października 2012
Kodak Brownie 127
Dzisiaj na jednym z "pchlich targów" w Cork natrafiłem na ten bardzo prosty i popularny aparat. Popularny - pół wieku temu.
W latach 50-tych i 60-tych ub. wieku wyprodukowano kilka milionów egzemplarzy tego modelu. Widziałem ten aparacik już wcześniej i bardzo mi się spodobał. Cena - śmiesznie niska, pewnie dlatego, że oprócz faktu że była to, jak wspomniałem, masowa produkcja, to w dodatku używa się w nim błony zwojowej, trudno dzisiaj dostępnej, a nie standardowego filmu. Ale - widziałem już na YT instruktażowy filmik, jak to łatwo ominąć ;-)
W środku aparatu znalazłem naklejkę z której wynika, że ten mój egzemplarz pochodzi z 1961 roku, czyli - ma ponad 50 lat...
Za jakiś czas, mam nadzieję, umieszczę tutaj zdjęcia z niego ;-)
/Powyżej: mój świeżo nabyty Brownie 127/
W latach 50-tych i 60-tych ub. wieku wyprodukowano kilka milionów egzemplarzy tego modelu. Widziałem ten aparacik już wcześniej i bardzo mi się spodobał. Cena - śmiesznie niska, pewnie dlatego, że oprócz faktu że była to, jak wspomniałem, masowa produkcja, to w dodatku używa się w nim błony zwojowej, trudno dzisiaj dostępnej, a nie standardowego filmu. Ale - widziałem już na YT instruktażowy filmik, jak to łatwo ominąć ;-)
W środku aparatu znalazłem naklejkę z której wynika, że ten mój egzemplarz pochodzi z 1961 roku, czyli - ma ponad 50 lat...
Za jakiś czas, mam nadzieję, umieszczę tutaj zdjęcia z niego ;-)
poniedziałek, 22 października 2012
Nie ma drugiej Irlandii, jest za to druga Polska...
Złotousty polski premier, Słońce Peru, obiecał że w naszym kRAJU będzie druga Irlandia. Niestety, Irlandii w Polsce ciągle nie ma, za to z Irlandii robi się druga Polska...
Z powodu banskterskiego kryzysu, pracodawcy mają pretekst żeby zamrozić, czy wręcz obniżyć płace. Samą pracę, przynajmniej tę dla najmniej wykwalifikowanych, coraz częściej dostaje się "po znajomości", stąd całe fabryki w Eire to obecnie "family business", biznes rodzinny gdzie pracują całe tabuny kuzynów, wujków i pociotków, że o bliższej rodzinie nie wspominając. Każdy o tym wie, nikt głośno nie mówi.
Mało tego, w co niektórych irlandzkich manufakturach, pomimo prestiżowego loga umieszczonego nad fabryczną halą, stosuje się metody rodem z kapitalizmu made in Poland lat 90-tych ub. wieku. Niedługo robotnikom przy irlandzkich fabrycznych taśmach każą pampersy zakładać, jak pewna portugalska firma polskim kasjerkom...
Ramię w ramię z pracodawcami idzie irlandzki rząd. Zresztą, nie wiadomo czy jest to ramię w ramię, czy bardziej pod dyktando, niemniej - coś jest na rzeczy, a przynajmniej wydaje się, ze irlandzcy politycy pobierali lekcje u swoich polskich kolegów. Weźmy choćby (nie)sławny program JobBridge, który miał umożliwić zdobycie kwalifikacji przez bezrobotnych żeby następnie zostać zatrudnionym u pracodawcy u którego odbyli ten staż. Problem w tym, że nikt nie był specjalnie zainteresowany bezrobotnymi bez kwalifikacji, za to chętnie przyjmowano tychże bezrobotnych z wiedzą i umiejętnościami często przekraczających to, co z przykościelnej szkółki powszechnej wyniósł ich szef. Ci przez kolejne 9 miesięcy w stachanowskim tempie za równowartość zasiłku dla bezrobotnych plus 50 euro tygodniowo extra odrobili zaległości, nadrobili to, co nadrobić można było, zrobili swoje i... mogli odejść. Ba, mogli - musieli. Zdecydowanej większości z nich nikt nie zaproponował stałej pracy. Po co, skoro można "zatrudnić" następnego "stażystę", który będzie robił dwa razy więcej niż etatowy pracownik, za to za połowę pensji?
Takie same numery znamy z przedunijnej Polski, tyle że w kRAJU tak zwani biznesmeni doszli do takiej perfekcji, że nie tylko nie płacili stażystom, ale nierzadko stażyści sami za staż byli gotowi zapłacić. Jak widać, irlandzcy "biznesmeni" mogą się od naszych rodzimych ludzi sukcesu jeszcze sporo nauczyć. Na razie zaczynają testować bezpłatne okresy próbne: przyjmują na dzień czy dwa "na próbę", zagonią do roboty, po czym stwierdzą że sorry, ale nie jest busy, ewentualnie inne dowolne kłamstewko, a już następnego dnia miejsce na zmywaku zajmuje kolejny "stażysta". O tempora, o mores...
Dla wielu irlandzkie Eldorado już się skończyło, a banksterzy zaczęli egzekwować zajęte już kilka lat temu hipoteki. Problem tym większy, że nadmuchana wcześniej do niebotycznych rozmiarów spekulacyjna bańka mieszkaniowa pękła, ceny spadły na łeb na szyję, często nawet o 70 i więcej procent, ale chętnych na zakup - nie ma. Młodzi Irlandczycy widząc co się święci oczywiście nie zasypują gruszek w popiele, i wzorem swoich ojców, dziadów i pradziadów - emigrują. Ale nie tak trywialnie jak my, ledwie do sąsiedniego kraju czy pierwszą napotkaną wyspę. Oni mają większy rozmach, Kanada, Australia i Bóg wie, gdzie jeszcze. Ale mają również większy rozmach jeżeli chodzi o zarobki: większość z nas jest zadowolonych jak dostanie obecnie 10 euro na godzinę, oni - liczą sobie po 5-6 razy więcej. Niemniej komornicy i emigracja - to rzeczy świetnie nam z Polski znane...
Miejsce irlandzkich emigrantów zajmują nasi Rodacy. Tyle tylko, że różnego sortu, bo Zieloną Wyspę upatrzyli sobie na spokojny i bezpieczny azyl również ci, którzy mają sporo za uszami w Polsce, i nie chodzi tutaj o jazdę na gapę bez ważnego biletu. Polskiej bandyterki w Irlandii wyraźnie przybywa, a przynajmniej - staje się coraz bardziej widoczna. Być może przez to, że ci "normalni" Polacy wtopili się już w irlandzką rzeczywistość. Coraz wyraźniej widać, że występuje tutaj nadreprezentacja osób, od których nie kupilibyśmy używanego samochodu. Nowego zresztą też nie.
Mam też wrażenie, że w polonijnym światku w Irlandii zaczynają się pojawiać polsko - polskie animozje, wcześniej niewidoczne, może za wyjątkiem "stolycy". Nie czas jeszcze by o tym pisać, ale obawiam się, że wkrótce będziemy świadkami przeróżnych dziwnych historii i skakania sobie do gardeł przez tę czy inną polonijną organizację, i to być może nie tylko w jednym mieście. W końcu podziały - to nasza polska specjalność, a określenie "polskiego piekiełka" nie wzięło się znikąd.
Za to rosną w siłę polskie biznesy, stając się coraz bardziej widoczne. Sklepy zwiększają metraż za to obniżają ceny, zaczynają zaglądać do nich, na razie nieśmiało, nawet autochtoni. Ba, niektórzy zwietrzyli w tym dobry interes i otwierają hurtownie z polskimi produktami. Tym samym polska obecność w Irlandii, choćby tylko w wymiarze bigosowo - pierogowym, coraz bardziej się utwierdza.
Z kolei druga, młoda Polska rozpycha się w Irlandii coraz bardziej, łokciami i kolanami. Rodzi się coraz więcej polskich dzieci, jeszcze Polaków a jednocześnie już Irlandczyków. Ci, obecnie z pieluchą pod pupą, za jakiś czas będzie zmieniać oblicze Zielonej wyspy. Na jakie? Jak dożyjemy, to zobaczymy...
Oczywiście, mimo wszystko, daj nam Panie Boże taki dobrobyt w Polsce, jaki mają Irlandczycy w czasie swojego kryzysu...
Z powodu banskterskiego kryzysu, pracodawcy mają pretekst żeby zamrozić, czy wręcz obniżyć płace. Samą pracę, przynajmniej tę dla najmniej wykwalifikowanych, coraz częściej dostaje się "po znajomości", stąd całe fabryki w Eire to obecnie "family business", biznes rodzinny gdzie pracują całe tabuny kuzynów, wujków i pociotków, że o bliższej rodzinie nie wspominając. Każdy o tym wie, nikt głośno nie mówi.
Mało tego, w co niektórych irlandzkich manufakturach, pomimo prestiżowego loga umieszczonego nad fabryczną halą, stosuje się metody rodem z kapitalizmu made in Poland lat 90-tych ub. wieku. Niedługo robotnikom przy irlandzkich fabrycznych taśmach każą pampersy zakładać, jak pewna portugalska firma polskim kasjerkom...
Ramię w ramię z pracodawcami idzie irlandzki rząd. Zresztą, nie wiadomo czy jest to ramię w ramię, czy bardziej pod dyktando, niemniej - coś jest na rzeczy, a przynajmniej wydaje się, ze irlandzcy politycy pobierali lekcje u swoich polskich kolegów. Weźmy choćby (nie)sławny program JobBridge, który miał umożliwić zdobycie kwalifikacji przez bezrobotnych żeby następnie zostać zatrudnionym u pracodawcy u którego odbyli ten staż. Problem w tym, że nikt nie był specjalnie zainteresowany bezrobotnymi bez kwalifikacji, za to chętnie przyjmowano tychże bezrobotnych z wiedzą i umiejętnościami często przekraczających to, co z przykościelnej szkółki powszechnej wyniósł ich szef. Ci przez kolejne 9 miesięcy w stachanowskim tempie za równowartość zasiłku dla bezrobotnych plus 50 euro tygodniowo extra odrobili zaległości, nadrobili to, co nadrobić można było, zrobili swoje i... mogli odejść. Ba, mogli - musieli. Zdecydowanej większości z nich nikt nie zaproponował stałej pracy. Po co, skoro można "zatrudnić" następnego "stażystę", który będzie robił dwa razy więcej niż etatowy pracownik, za to za połowę pensji?
Takie same numery znamy z przedunijnej Polski, tyle że w kRAJU tak zwani biznesmeni doszli do takiej perfekcji, że nie tylko nie płacili stażystom, ale nierzadko stażyści sami za staż byli gotowi zapłacić. Jak widać, irlandzcy "biznesmeni" mogą się od naszych rodzimych ludzi sukcesu jeszcze sporo nauczyć. Na razie zaczynają testować bezpłatne okresy próbne: przyjmują na dzień czy dwa "na próbę", zagonią do roboty, po czym stwierdzą że sorry, ale nie jest busy, ewentualnie inne dowolne kłamstewko, a już następnego dnia miejsce na zmywaku zajmuje kolejny "stażysta". O tempora, o mores...
Dla wielu irlandzkie Eldorado już się skończyło, a banksterzy zaczęli egzekwować zajęte już kilka lat temu hipoteki. Problem tym większy, że nadmuchana wcześniej do niebotycznych rozmiarów spekulacyjna bańka mieszkaniowa pękła, ceny spadły na łeb na szyję, często nawet o 70 i więcej procent, ale chętnych na zakup - nie ma. Młodzi Irlandczycy widząc co się święci oczywiście nie zasypują gruszek w popiele, i wzorem swoich ojców, dziadów i pradziadów - emigrują. Ale nie tak trywialnie jak my, ledwie do sąsiedniego kraju czy pierwszą napotkaną wyspę. Oni mają większy rozmach, Kanada, Australia i Bóg wie, gdzie jeszcze. Ale mają również większy rozmach jeżeli chodzi o zarobki: większość z nas jest zadowolonych jak dostanie obecnie 10 euro na godzinę, oni - liczą sobie po 5-6 razy więcej. Niemniej komornicy i emigracja - to rzeczy świetnie nam z Polski znane...
Miejsce irlandzkich emigrantów zajmują nasi Rodacy. Tyle tylko, że różnego sortu, bo Zieloną Wyspę upatrzyli sobie na spokojny i bezpieczny azyl również ci, którzy mają sporo za uszami w Polsce, i nie chodzi tutaj o jazdę na gapę bez ważnego biletu. Polskiej bandyterki w Irlandii wyraźnie przybywa, a przynajmniej - staje się coraz bardziej widoczna. Być może przez to, że ci "normalni" Polacy wtopili się już w irlandzką rzeczywistość. Coraz wyraźniej widać, że występuje tutaj nadreprezentacja osób, od których nie kupilibyśmy używanego samochodu. Nowego zresztą też nie.
Mam też wrażenie, że w polonijnym światku w Irlandii zaczynają się pojawiać polsko - polskie animozje, wcześniej niewidoczne, może za wyjątkiem "stolycy". Nie czas jeszcze by o tym pisać, ale obawiam się, że wkrótce będziemy świadkami przeróżnych dziwnych historii i skakania sobie do gardeł przez tę czy inną polonijną organizację, i to być może nie tylko w jednym mieście. W końcu podziały - to nasza polska specjalność, a określenie "polskiego piekiełka" nie wzięło się znikąd.
Za to rosną w siłę polskie biznesy, stając się coraz bardziej widoczne. Sklepy zwiększają metraż za to obniżają ceny, zaczynają zaglądać do nich, na razie nieśmiało, nawet autochtoni. Ba, niektórzy zwietrzyli w tym dobry interes i otwierają hurtownie z polskimi produktami. Tym samym polska obecność w Irlandii, choćby tylko w wymiarze bigosowo - pierogowym, coraz bardziej się utwierdza.
Z kolei druga, młoda Polska rozpycha się w Irlandii coraz bardziej, łokciami i kolanami. Rodzi się coraz więcej polskich dzieci, jeszcze Polaków a jednocześnie już Irlandczyków. Ci, obecnie z pieluchą pod pupą, za jakiś czas będzie zmieniać oblicze Zielonej wyspy. Na jakie? Jak dożyjemy, to zobaczymy...
Oczywiście, mimo wszystko, daj nam Panie Boże taki dobrobyt w Polsce, jaki mają Irlandczycy w czasie swojego kryzysu...
sobota, 20 października 2012
Wystawa fotografii Cork Camera Group
Dzisiaj byłem w Szkole Muzycznej w Cork /Cork School of Music/, gdzie ma miejsce wystawa grupy fotograficznej Cork Camera Group. Wśród 80 prezentowanych fotografii znajduje się również praca Mariusza Kalinowskiego.
Cork Camera Group została założona w 1986 r. i, jak napisano na informacji znajdującej się na wystawie, obecnie liczy prawie stu członków, którzy są na różnym poziomie zaawansowania. Grupa jest członkiem Irish Photographic Federation i the Southern Association of Camera Clubs. Jednym z członków tej prestiżowej w Cork grupy fotograficznej jest Mariusz Kalinowski, który na wystawie zaprezentował swoją pracę pt.: "YUMI".
Mariusz m.in. jest również filarem MyCork Foto Klub, prowadził II Kurs Fotografii z MyCork, był jednym z jurorów Konkursu Fotograficznego "Chrześcijaństwo" podczas III Dni Kultury Chrześcijańskiej w Cork, działa również w grupie fotograficznej TeamArt.
/Powyżej: fragment wystawy Cork Camera Group w Cork School of Music/
Cork Camera Group została założona w 1986 r. i, jak napisano na informacji znajdującej się na wystawie, obecnie liczy prawie stu członków, którzy są na różnym poziomie zaawansowania. Grupa jest członkiem Irish Photographic Federation i the Southern Association of Camera Clubs. Jednym z członków tej prestiżowej w Cork grupy fotograficznej jest Mariusz Kalinowski, który na wystawie zaprezentował swoją pracę pt.: "YUMI".
Mariusz m.in. jest również filarem MyCork Foto Klub, prowadził II Kurs Fotografii z MyCork, był jednym z jurorów Konkursu Fotograficznego "Chrześcijaństwo" podczas III Dni Kultury Chrześcijańskiej w Cork, działa również w grupie fotograficznej TeamArt.
piątek, 19 października 2012
Synthesis through Emotions
W Cork Vision Centre ma obecnie miejsce wystawa "Synthesis through Emotions", na której swoje prace prezentuje Magdalena Wojciechowska.
Magdalena Wojciechowska jest absolwentką Wydziału Kolegium Mody WSPTD (Wyższe Studium Projektowania Tkaniny Drukowanej) na Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi oraz Wydziału Inżynierii i Marketingu Tekstyliów - kierunek Architektura Tekstyliów na Politechnice Łódzkiej. W latach 2001 – 2007 współpracowała z polskimi firmami działającymi na rynkach międzynarodowych projektując między innymi tkaniny i dzianiny żakardowe, akcesoria odzieżowe, dekoracje okolicznościowe oraz wykonując różnego rodzaju projekty graficzne. Równolegle tworzyła prace artystyczne w dziedzinie malarstwa i rysunku. Obecnie mieszka i tworzy w Cork.
Wystawa "Synthesis through Emotions" będzie trwała od 29 września do 24 października b.r. Cieszę się, że zdążyłem ją zobaczyć, bo praktycznie przez niemal cały czas jej trwania - byłem w Polsce. A okazja to wyjątkowa, bo w Cork Vision Centre bardzo rzadko można zobaczyć prace polskich artystów: ostatnio co prawda w maju b.r., w ramach III Dni Kultury Chrześcijańskiej w Cork miała miejsce wystawa "Ikona-Idol", ale poprzednio - dopiero w 2005 roku... Tym bardziej warto więc zobaczyć prace naszej utalentowanej Rodaczki.
Miałem zaszczyt gościć Magdę jako Gościa Specjalnego w trakcie MyCork-owych X "Rozmów (nie) Kontrolowanych" w listopadzie 2008 roku. Magda prezentowała swoje prace również m.in. podczas II Festiwalu Kultury Polskiej w Cork.
Magdalena Wojciechowska jest absolwentką Wydziału Kolegium Mody WSPTD (Wyższe Studium Projektowania Tkaniny Drukowanej) na Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi oraz Wydziału Inżynierii i Marketingu Tekstyliów - kierunek Architektura Tekstyliów na Politechnice Łódzkiej. W latach 2001 – 2007 współpracowała z polskimi firmami działającymi na rynkach międzynarodowych projektując między innymi tkaniny i dzianiny żakardowe, akcesoria odzieżowe, dekoracje okolicznościowe oraz wykonując różnego rodzaju projekty graficzne. Równolegle tworzyła prace artystyczne w dziedzinie malarstwa i rysunku. Obecnie mieszka i tworzy w Cork.
Wystawa "Synthesis through Emotions" będzie trwała od 29 września do 24 października b.r. Cieszę się, że zdążyłem ją zobaczyć, bo praktycznie przez niemal cały czas jej trwania - byłem w Polsce. A okazja to wyjątkowa, bo w Cork Vision Centre bardzo rzadko można zobaczyć prace polskich artystów: ostatnio co prawda w maju b.r., w ramach III Dni Kultury Chrześcijańskiej w Cork miała miejsce wystawa "Ikona-Idol", ale poprzednio - dopiero w 2005 roku... Tym bardziej warto więc zobaczyć prace naszej utalentowanej Rodaczki.
Miałem zaszczyt gościć Magdę jako Gościa Specjalnego w trakcie MyCork-owych X "Rozmów (nie) Kontrolowanych" w listopadzie 2008 roku. Magda prezentowała swoje prace również m.in. podczas II Festiwalu Kultury Polskiej w Cork.
czwartek, 18 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (18): powrót po powodzi
I już z powrotem w Cork. Lot trywialny, nawet udało mi się trochę zdrzemnąć.
Jak się okazało, w Cork była powódź, część miasta było podtopione. Ale, na szczęście, już po wszystkim. Zresztą powódź w Cork to nic nadzwyczajnego, ostatnia, dość spora, miała miejsce w 2009 roku: KLIK. Wtedy też musiałem przeżyć 10 dni bez wody: KLIK.
Czas wracać do zaCORKowanej rzeczywistości...
Jak się okazało, w Cork była powódź, część miasta było podtopione. Ale, na szczęście, już po wszystkim. Zresztą powódź w Cork to nic nadzwyczajnego, ostatnia, dość spora, miała miejsce w 2009 roku: KLIK. Wtedy też musiałem przeżyć 10 dni bez wody: KLIK.
Czas wracać do zaCORKowanej rzeczywistości...
środa, 17 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (17): Muzeum Narodowe w Krakowie
Wczoraj w Krakowie niemal cały dzień padało, więc uznałem że jest to dobry czas na spędzenie tego dnia w Muzeum Narodowym przy Alei 3 Maja. I, muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem.
Przez dobrych kilka godzin zwiedzałem galerie: Sztuki Polskiej XX wieku /rewelacja!/, Rzemiosła Artystycznego, Broń i Barwa w Polsce, oraz wystawę czasową z pracami Witolda Chomicza.
Nie ukrywam że, o czym już nie raz tutaj pisałem, uwielbiam sztukę współczesną, chociaż najczęściej jej nie rozumiem, czy to z braku formalnej edukacji i przygotowania do jej odbioru, czy to z braku inteligencji. Niemniej - nie przeszkadza mi to w fascynacji nią ;-) chociaż czasami mam wrażenie, że niektórzy autorzy zamiast sztuki - uprawiają sztuczki. Ale, jak napisałem, nie mi się wypowiadać. Tak czy owak, moja fascynacja, jak dotąd, trwa, a niektóre prace /jak nie większość/ w krakowskim Muzeum Narodowym w moim przekonaniu w niczym nie ustępują tym w londyńskim Tate Modern czy dublińskim Irish Museum of Modern Art.
Gorąco polecam!
/Powyżej: fragment Galerii Sztuki Polskiej XX wieku/
Przez dobrych kilka godzin zwiedzałem galerie: Sztuki Polskiej XX wieku /rewelacja!/, Rzemiosła Artystycznego, Broń i Barwa w Polsce, oraz wystawę czasową z pracami Witolda Chomicza.
Nie ukrywam że, o czym już nie raz tutaj pisałem, uwielbiam sztukę współczesną, chociaż najczęściej jej nie rozumiem, czy to z braku formalnej edukacji i przygotowania do jej odbioru, czy to z braku inteligencji. Niemniej - nie przeszkadza mi to w fascynacji nią ;-) chociaż czasami mam wrażenie, że niektórzy autorzy zamiast sztuki - uprawiają sztuczki. Ale, jak napisałem, nie mi się wypowiadać. Tak czy owak, moja fascynacja, jak dotąd, trwa, a niektóre prace /jak nie większość/ w krakowskim Muzeum Narodowym w moim przekonaniu w niczym nie ustępują tym w londyńskim Tate Modern czy dublińskim Irish Museum of Modern Art.
Gorąco polecam!
wtorek, 16 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (16): Resident Evil: Retrybucja (3D)
Pierwsza część nawet mi się podobała i miała jakiś sens, kolejne to oczywiście "idź cały czas w prawo i strzelaj". Obecna część to już bodajże piąta - i to w 3D. I właśnie ze względu na ten trzeci wymiar (a także wolny wieczór ;-) wybrałem się do kina licząc na dawkę emocji.
Wrażenia? Może być, chociaż wyraźnie widzę, że się starzeję. Bo o czym dokładnie był film - już nie pamiętam. Czy też, pamiętam tyle, że Alice, główna bohaterka w skórzanym wdzianku (w czerwonej sukience występuje tym razem jej koleżanka) ponownie walczy ze wszystkimi i wszystkim co jej stanie na drodze, a w szczególności z wysłannikami Umbrelli. Krew trójwymiarowo tryska na widownię, akrobatyczne kopnięcia plus pokaz sztuki zabijania zombie łańcuchem - zdaje się służącym do przypinania roweru.
Dla miłośników gatunku.
Wrażenia? Może być, chociaż wyraźnie widzę, że się starzeję. Bo o czym dokładnie był film - już nie pamiętam. Czy też, pamiętam tyle, że Alice, główna bohaterka w skórzanym wdzianku (w czerwonej sukience występuje tym razem jej koleżanka) ponownie walczy ze wszystkimi i wszystkim co jej stanie na drodze, a w szczególności z wysłannikami Umbrelli. Krew trójwymiarowo tryska na widownię, akrobatyczne kopnięcia plus pokaz sztuki zabijania zombie łańcuchem - zdaje się służącym do przypinania roweru.
Dla miłośników gatunku.
poniedziałek, 15 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (15): Bochnia /1/
Jednodniowy wypad za Kraków, tym razem do Bochni, która słynie m.in. z kopalni soli, o kilkanaście lat starszej od słynnej kopalni w Wieliczce. Jest to także, jak podaje Wikipedia: "najstarszy zakład przemysłowy w Europie". Obecnie kopalnię można zwiedzać, znajduje się tutaj także sanatorium lecznicze.
Wykupiłem opcję 3,5 godzinnego zwiedzania wraz z płynięciem łodzią po solance. Przewodniczka w górniczym stroju oprowadza grupę po kopalni. Na wstępie informuje nas, że witamy się tak jak górnicy, pozdrowieniem "Szczęść Boże" i tak też pozdrawiamy mijane osoby - co faktycznie bylo skrupulatnie przestrzegane. Sporo multimedialnych prezentacji przybliżających historię i charakter tego miejsca. Podobno można też jechać górniczymi wagonikami, ale w chwili gdy tam byłem trwały jakieś prace remontowe. Po półgodzinnej przerwie /oczywiście przy barze i stoisku z pamiątkami/ krótka podróż łodzią po zalanym korytarzu.
Ciekawe miejsce, warto zobaczyć.
/Powyżej: jestem w łodzi którą płynąłem przez zalany korytarz/
Wykupiłem opcję 3,5 godzinnego zwiedzania wraz z płynięciem łodzią po solance. Przewodniczka w górniczym stroju oprowadza grupę po kopalni. Na wstępie informuje nas, że witamy się tak jak górnicy, pozdrowieniem "Szczęść Boże" i tak też pozdrawiamy mijane osoby - co faktycznie bylo skrupulatnie przestrzegane. Sporo multimedialnych prezentacji przybliżających historię i charakter tego miejsca. Podobno można też jechać górniczymi wagonikami, ale w chwili gdy tam byłem trwały jakieś prace remontowe. Po półgodzinnej przerwie /oczywiście przy barze i stoisku z pamiątkami/ krótka podróż łodzią po zalanym korytarzu.
Ciekawe miejsce, warto zobaczyć.
niedziela, 14 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (14): Pamięć absolutna /2012/
"Pamięć absolutna" z 1990 roku z Arnoldem Schwarzeneggerem była przyzwoitym kinem s-f. W kinach grają właśnie remake z b.r. pod tym samym tytułem, więc przeszedłem się zobaczyć, co zostało z pierwowzoru.
Niestety, jak to z powtórkami bywa - często nie dorastają do pięt oryginałom. Podobnie jest i z "Pamięcią absolutną" z 2012 r. Mnóstwo efektów specjalnych, sprawne kino, ale niewiele poza tym, przerost formy nad treścią, brakuje tego "czegoś".
Lepiej jeszcze raz obejrzeć "Pamięć..." z 1990 r.
Niestety, jak to z powtórkami bywa - często nie dorastają do pięt oryginałom. Podobnie jest i z "Pamięcią absolutną" z 2012 r. Mnóstwo efektów specjalnych, sprawne kino, ale niewiele poza tym, przerost formy nad treścią, brakuje tego "czegoś".
Lepiej jeszcze raz obejrzeć "Pamięć..." z 1990 r.
sobota, 13 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (13): Rezerwat Przyrody Piekiełko
W Łaszczówce, k. Tomaszowa Lubelskiego znajduje się Rezerwat Przyrody Piekiełko, z dużym skupiskiem głazów narzutowych. Z miejscem tym związanych jest wiele legend.
Rezerwat istnieje od 1962 r., znajduje się tutaj 68 głazów. Miejsce, które kiedyś było zapewne uroczyskiem i odbywały się tutaj różne magiczne obrzędy, nadal jest pełne klimatu ;-) Jak możemy przeczytać na tablicy informacyjnej przy rezerwacie: "Głazy częściowo spoczywają na budowli ziemnej wysokości 4-6 m i otaczają one pierścieniem pole o średnicy około 50 m."
Poniżej - kilka zdjęć z rezerwatu:
piątek, 12 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (12): Siedliska
Nieopodal Hrebennego znajduje się wieś Siedliska. Miejscowości o tej nazwie jest sporo, ale ta jest wyjątkowa: słynie ze znajdujących się tutaj fragmentów skamieniałych drzew trzeciorzędowych.
Skamieniałe drzewa znajdują się na terenie obecnego Rezerwatu Przyrody Jalinka. Trudno je dostrzec, bo przede wszystkim znajdują się w glebie i tylko nieliczne fragmenty są widoczne na powierzchni, dlatego najlepiej udać się do tutejszego muzeum, gdzie znajduje się ich ekspozycja. Oczywiście w muzeum oprócz wystawy skamieniałych miliony lat temu drzew, możemy poznać również historię tego regionu, tę bliższą i dalszą.
Podobnie jak w Hrebennem, również tutaj znajduje się cerkiew pw. św. Mikołaja, tyle że murowana i pochodząca już 1901 r., chociaż wybudowana w miejscu wcześniejszych, drewnianych. Warto zobaczyć równie już wiekowy kościół pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy z 1903 r. Przed kościołem posadzono m.in. dąb im. Jana Pawła II. I znowu podobnie, ale tym razem jak w Krasnobrodzie, warto zobaczyć tutejsze kapliczki na wodzie /ja odnalazłem jedną, podobno są trzy/.
/Powyżej: jestem w muzeum w Siedliskach przy ekspozycji skamieniałych drzew/
Skamieniałe drzewa znajdują się na terenie obecnego Rezerwatu Przyrody Jalinka. Trudno je dostrzec, bo przede wszystkim znajdują się w glebie i tylko nieliczne fragmenty są widoczne na powierzchni, dlatego najlepiej udać się do tutejszego muzeum, gdzie znajduje się ich ekspozycja. Oczywiście w muzeum oprócz wystawy skamieniałych miliony lat temu drzew, możemy poznać również historię tego regionu, tę bliższą i dalszą.
Podobnie jak w Hrebennem, również tutaj znajduje się cerkiew pw. św. Mikołaja, tyle że murowana i pochodząca już 1901 r., chociaż wybudowana w miejscu wcześniejszych, drewnianych. Warto zobaczyć równie już wiekowy kościół pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy z 1903 r. Przed kościołem posadzono m.in. dąb im. Jana Pawła II. I znowu podobnie, ale tym razem jak w Krasnobrodzie, warto zobaczyć tutejsze kapliczki na wodzie /ja odnalazłem jedną, podobno są trzy/.
czwartek, 11 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (11): Hrebenne
Przez wiele lat Hrebenne było senną wioską leżącą, dosłownie, na końcu Polski. Dzisiaj przebiega tutaj granica Unii Europejskiej, a otwarte przejście graniczne z Ukrainą spowodowało że przez Hrebenne codziennie przejeżdżają tysiące ludzi.
Ale samo Hrebenne jest znane przede wszystkim z drewnianej cerkwi pw. św. Mikołaja z XVII w., będącej unikatem na skalę europejską. Tą cerkiew "od środka" widziałem z dobre ćwierć wieku temu, tym razem mi się nie udało z powodu trwającego tam remontu. No nic, jest powód żeby wrócić tam jeszcze raz ;-)
Ale samo Hrebenne jest znane przede wszystkim z drewnianej cerkwi pw. św. Mikołaja z XVII w., będącej unikatem na skalę europejską. Tą cerkiew "od środka" widziałem z dobre ćwierć wieku temu, tym razem mi się nie udało z powodu trwającego tam remontu. No nic, jest powód żeby wrócić tam jeszcze raz ;-)
/Powyżej: cerkwiew pw. św. Mikołaja w Hrebennem/
środa, 10 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (10): Krasnobród - Sanktuarium Matki Bożej Krasnobrodzkiej
Wyjazd na Roztocze, a przy okazji zwiedzamy (czasami ponownie ;-), kilka miejscowości: Krasnobród, Hrebenne, Siedliska i Rezerwat "Piekiełko" k. Tomaszowa Lubelskiego.
Krasnobród słynie przede wszystkim z XVII-wiecznego barokowego kościoła pw. Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, ufundowanego przez Marysieńkę Sobieską. W kościele znajduje się m.in. Wystawa Maryjna, a przy tym Sanktuarium Matki Bożej Krasnobrodzkiej znajdują się z kolei m.in.: Muzeum Wsi Krasnobrodzkiej z ekspozycjami: etnografia, paleontologia, garncarstwo krasnobrodzkie oraz flora i fauna Roztocza, a także interesujące Muzeum Wieńców Dożynkowych i Ptaszarnia. Wstęp - co łaska.
Zobaczyliśmy również Kaplicę Na Wodzie i Kaplicę św. Rocha.
Zobaczyliśmy również Kaplicę Na Wodzie i Kaplicę św. Rocha.
wtorek, 9 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (9): Zakochani w Rzymie
Wybrałem się z Agnieszką do kina na "Zakochani w Rzymie" Woody Allena.
Film mocno przeciętny i raczej tylko dla miłośników "rzymskich" miejskich pejzaży. Mniej lub bardziej zabawne perypetie kilku par w Wiecznym Mieście. Za to ładnie pokazane miasto, fajnie było znowu zobaczyć znane miejsca ;-)
Z ciekawostek: byliśmy jedynymi widzami...
Film mocno przeciętny i raczej tylko dla miłośników "rzymskich" miejskich pejzaży. Mniej lub bardziej zabawne perypetie kilku par w Wiecznym Mieście. Za to ładnie pokazane miasto, fajnie było znowu zobaczyć znane miejsca ;-)
Z ciekawostek: byliśmy jedynymi widzami...
poniedziałek, 8 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (8): Busko-Zdrój
Prosto z Pacanowa - pojechałem do Busko-Zdroju, znanego miasteczka uzdrowiskowego.
Pogoda niestety nie dopisała, więc ograniczyłem się jedynie do krótkiej wizyty w XIX-wiecznym Sanatorium Uzdrowiskowym "Marconi", który jest swego rodzaju wizytówką Busko-Zdroju. Udało mi się wysłuchać krótkiego koncertu fortepianowego, ale przede wszystkim - spróbować tamtejszych wód siarczkowych.
No cóż, podobno skuteczne lekarstwa nie są dobre ;-)
/Powyżej: przed sanatorium Marconi/
Pogoda niestety nie dopisała, więc ograniczyłem się jedynie do krótkiej wizyty w XIX-wiecznym Sanatorium Uzdrowiskowym "Marconi", który jest swego rodzaju wizytówką Busko-Zdroju. Udało mi się wysłuchać krótkiego koncertu fortepianowego, ale przede wszystkim - spróbować tamtejszych wód siarczkowych.
No cóż, podobno skuteczne lekarstwa nie są dobre ;-)
niedziela, 7 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (7): Pacanów
Pacanów to niewielka miejscowość, jednak znana chyba wszystkim Polakom dzięki Kornelowi Makuszyńskiemu i jego "Przygodom Koziołka Matołka". A magnesem przyciągającym tutaj wielu turystów jest otworzone w 2010 roku Europejskie Centrum Bajki im. Koziołka Matołka w Pacanowie, przy ulicy Kornela Makuszyńskiego ;-)
Zanim Pacanów zasłynął jakie miejsce do którego chciał dotrzeć Koziołek Matołek, był znany przede wszystkim z XIII-wiecznego Kościoła św. Marcina z Tours. Kościół ten obecnie nosi tytuł bazyliki mniejszej, a słynie z XIII-wiecznego Krucyfiksu, przed którym od setek lat modlą się pielgrzymi z całego świata.
Sam Pacanów to niewielka miejscowość. Na jej środku znajduje się niewielki skwer w którym umieszczono figury różnych bajkowych postaci i oczywiście samego Koziołka Matołka. Również w centrum znajduje się wspomniane Europejskie Centrum Bajki. Nieco futurystyczny budynek, a w środku na najmłodszych (tych starszych zresztą też ;-) czeka niezła zabawa. Zwiedzanie z przewodnikiem trwa około półtorej godziny, w tym czasie poznajemy legendarne bajkowe postacie z różnych krajów, jedziemy czarodziejskim pociągiem, spacerujemy w równie czarodziejskim ogrodzie, poznajemy, czy też - przypominamy sobie - najlepsze polskie baśnie, a jest ich naprawdę sporo, oglądamy wybraną bajkę w bajkowym kinie, itd., itp.
Ciekawe miejsce, warto je odwiedzić.
/Powyżej:Koziołki w Pacanowie/
Zanim Pacanów zasłynął jakie miejsce do którego chciał dotrzeć Koziołek Matołek, był znany przede wszystkim z XIII-wiecznego Kościoła św. Marcina z Tours. Kościół ten obecnie nosi tytuł bazyliki mniejszej, a słynie z XIII-wiecznego Krucyfiksu, przed którym od setek lat modlą się pielgrzymi z całego świata.
Sam Pacanów to niewielka miejscowość. Na jej środku znajduje się niewielki skwer w którym umieszczono figury różnych bajkowych postaci i oczywiście samego Koziołka Matołka. Również w centrum znajduje się wspomniane Europejskie Centrum Bajki. Nieco futurystyczny budynek, a w środku na najmłodszych (tych starszych zresztą też ;-) czeka niezła zabawa. Zwiedzanie z przewodnikiem trwa około półtorej godziny, w tym czasie poznajemy legendarne bajkowe postacie z różnych krajów, jedziemy czarodziejskim pociągiem, spacerujemy w równie czarodziejskim ogrodzie, poznajemy, czy też - przypominamy sobie - najlepsze polskie baśnie, a jest ich naprawdę sporo, oglądamy wybraną bajkę w bajkowym kinie, itd., itp.
Ciekawe miejsce, warto je odwiedzić.
sobota, 6 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (6): Sandomierz
Weekend poza Krakowem: Sandomierz, Pacanów, Busko-Zdrój.
Sandomierz to urokliwe miasteczko, z zamkiem, katedrą, pięknym rynkiem i wieloma innymi zabytkami, w tym podziemną trasą turystyczną. Słynie również z występującego w okolicy krzemienia pasiastego. Najpierw zwiedziliśmy Zamek królewski, wniesiony jeszcze przez Kazimierza Wielkiego, chociaż oczywiście później rozbudowany. Potem - leżącą nieopodal Bazylikę Katedralną Narodzenia NMP, gotycki kościół z XIV - fantastyczny. Następnie obejrzeliśmy Ratusz i położone przy rynku kamieniczki. Weszliśmy na szczyt XIV-wiecznej Bramy Opatowskiej, z której rozpościera się panorama na cały Sandomierz. A później na dół, półkilometrową podziemną trasa turystyczną, powstałą z połączenia podziemnych składów kupieckich z XV-XVII w. Na koniec zwiedzania przeszliśmy jeszcze spacerkiem przez Wąwóz św. Królowej Jadwigi.
Oczywiście - to tylko część tego, co można zobaczyć w Sandomierzu. Jeszcze tu wrócę ;-)
Sandomierz to urokliwe miasteczko, z zamkiem, katedrą, pięknym rynkiem i wieloma innymi zabytkami, w tym podziemną trasą turystyczną. Słynie również z występującego w okolicy krzemienia pasiastego. Najpierw zwiedziliśmy Zamek królewski, wniesiony jeszcze przez Kazimierza Wielkiego, chociaż oczywiście później rozbudowany. Potem - leżącą nieopodal Bazylikę Katedralną Narodzenia NMP, gotycki kościół z XIV - fantastyczny. Następnie obejrzeliśmy Ratusz i położone przy rynku kamieniczki. Weszliśmy na szczyt XIV-wiecznej Bramy Opatowskiej, z której rozpościera się panorama na cały Sandomierz. A później na dół, półkilometrową podziemną trasa turystyczną, powstałą z połączenia podziemnych składów kupieckich z XV-XVII w. Na koniec zwiedzania przeszliśmy jeszcze spacerkiem przez Wąwóz św. Królowej Jadwigi.
Oczywiście - to tylko część tego, co można zobaczyć w Sandomierzu. Jeszcze tu wrócę ;-)
/Powyżej: przed Ratuszem na Rynku w Sandomierzu/
piątek, 5 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (5): Kraków jak Sin City
Kraków, nie ma co ukrywać, pięknieje. Jak się domyślam, dzięki potężnym dotacjom z UE i mniej lub bardziej pośrednio - strumieniowi euro i funtów przesyłanych swoim bliskim przez Rodaków zza granicy, który to strumień, jak doniosła niedawno prasa, przewyższa ten z unijnych dotacji...
Kiedy przyjechałem tutaj w 1994 roku /to już wkrótce 20 lat, jak ten czas leci.../ Kraków wywarł na mnie dość przygnębiające wrażenie. Pamiętam go z tego okresu niemal na czarno-biało, z małym dodatkiem koloru tu i owdzie, coś jak w komiksowym Sin City. To było szare, brudne miasto, pełne blokowisk i przeróżnego menelstwa, z dwoma jaśniejszymi plamami w postaci Rynku i Wawelu. Przynajmniej tak to odbierałem i tego obrazu już nie wymażę z pamięci...
Kraków pięknieje, jak napisałem, zmieniło się nawet przejście podziemne nieopodal dworca pkp, odremontowano je, przegoniono kilkanaście metrów dalej panie handlujące oscypkami. Zniknęły też szczury, które kiedyś stadami pasły się w tamtych okolicach, dzięki wielu resztkom jedzenia jakie mogły tam znaleźć.
Co do szczurów, nie zapomnę pewnej scenki którą ładnych parę lat temu widziałem, jak to w popularnym i do dzisiaj istniejącym krakowskim gastronomicznym lokalu na środek sali wybiegł ten gryzoń. Za nim ruszyła z kuchni pani uzbrojona w... wiadro. Sprawnie nakryła go z góry tym wiadrem, i sunąc je po podłodze wróciła z nim do kuchni. Co się potem z nim stało - nie wiem i wiedzieć nie chcę, ale już nigdy więcej tam nie jadłem.
Z drugiej strony, to tylko podkreślało klimat Sin City ;-)
/Powyżej: Bazylika Mariacka w Krakowie/
Kiedy przyjechałem tutaj w 1994 roku /to już wkrótce 20 lat, jak ten czas leci.../ Kraków wywarł na mnie dość przygnębiające wrażenie. Pamiętam go z tego okresu niemal na czarno-biało, z małym dodatkiem koloru tu i owdzie, coś jak w komiksowym Sin City. To było szare, brudne miasto, pełne blokowisk i przeróżnego menelstwa, z dwoma jaśniejszymi plamami w postaci Rynku i Wawelu. Przynajmniej tak to odbierałem i tego obrazu już nie wymażę z pamięci...
Kraków pięknieje, jak napisałem, zmieniło się nawet przejście podziemne nieopodal dworca pkp, odremontowano je, przegoniono kilkanaście metrów dalej panie handlujące oscypkami. Zniknęły też szczury, które kiedyś stadami pasły się w tamtych okolicach, dzięki wielu resztkom jedzenia jakie mogły tam znaleźć.
Co do szczurów, nie zapomnę pewnej scenki którą ładnych parę lat temu widziałem, jak to w popularnym i do dzisiaj istniejącym krakowskim gastronomicznym lokalu na środek sali wybiegł ten gryzoń. Za nim ruszyła z kuchni pani uzbrojona w... wiadro. Sprawnie nakryła go z góry tym wiadrem, i sunąc je po podłodze wróciła z nim do kuchni. Co się potem z nim stało - nie wiem i wiedzieć nie chcę, ale już nigdy więcej tam nie jadłem.
Z drugiej strony, to tylko podkreślało klimat Sin City ;-)
czwartek, 4 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (4): w Krakowie drożej niż w Cork
Kolejne zakupy, tym razem w osiedlowym mini-markecie. Sklep wielkości cork-owskiego "Pewex"-u, ceny w zdecydowanej większości - wyższe. Jest również irlandzkie masło.
Jak to możliwe, że ceny polskich produktów są niższe w sklepie w Irlandii niż w Polsce - nie wiem. Ale domyślam się, że chyba ktoś za bardzo drenuje kieszenie Rodaków w Ojczyźnie... Zresztą, tutaj nie chodzi nawet o te same produkty: koszt przygotowania dajmy na to sushi, /osławione ostatnio w kRAJU przez pewnego celebrytę, który odstawiony od żłobu za głupie gadki w radiu o gwałceniu Ukrainek wypłakał się publicznie jak to mu teraz ciężko, bo musiał zrezygnować z cotygodniowych "wypadów" do restauracji na ten przysmak/, będzie niemal dwukrotnie większy w Krakowie, niż w Cork. Ale ani tam, ani tutaj, ryż nie rośnie, wszystkie składniki są importowane, dlaczego więc w Polsce jest to znacznie droższe niż na Zielonej Wyspie, która uchodzi za jeden z najdroższych krajów w Europie?
Kupuję prasę. Dostrzegam, że "Gazeta Wyborcza" została schowana na ostatnią półkę. Widać ją, ale ledwie ledwie. Eksponuje się zupełnie inne tytuły. Jak widać, po 10.04.2010 r. wiele rzeczy się zmieniło. Kupuję "Uważam Rze" i "Gościa Niedzielnego", dwa chyba najpopularniejsze obecnie tygodniki opinii w Polsce, jeszcze w miarę "lekkie" do czytania, ale już są skuteczną odtrutką na ogłupiający mainstream.
/Powyżej: Kerrygold, najbardziej znane irlandzkie masło na półce "mojego" osiedlowego sklepu/
Jak to możliwe, że ceny polskich produktów są niższe w sklepie w Irlandii niż w Polsce - nie wiem. Ale domyślam się, że chyba ktoś za bardzo drenuje kieszenie Rodaków w Ojczyźnie... Zresztą, tutaj nie chodzi nawet o te same produkty: koszt przygotowania dajmy na to sushi, /osławione ostatnio w kRAJU przez pewnego celebrytę, który odstawiony od żłobu za głupie gadki w radiu o gwałceniu Ukrainek wypłakał się publicznie jak to mu teraz ciężko, bo musiał zrezygnować z cotygodniowych "wypadów" do restauracji na ten przysmak/, będzie niemal dwukrotnie większy w Krakowie, niż w Cork. Ale ani tam, ani tutaj, ryż nie rośnie, wszystkie składniki są importowane, dlaczego więc w Polsce jest to znacznie droższe niż na Zielonej Wyspie, która uchodzi za jeden z najdroższych krajów w Europie?
Kupuję prasę. Dostrzegam, że "Gazeta Wyborcza" została schowana na ostatnią półkę. Widać ją, ale ledwie ledwie. Eksponuje się zupełnie inne tytuły. Jak widać, po 10.04.2010 r. wiele rzeczy się zmieniło. Kupuję "Uważam Rze" i "Gościa Niedzielnego", dwa chyba najpopularniejsze obecnie tygodniki opinii w Polsce, jeszcze w miarę "lekkie" do czytania, ale już są skuteczną odtrutką na ogłupiający mainstream.
środa, 3 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (3): "Podróż do krainy wyobraźni"
Drobne zakupy w Galerii Krakowskiej, a tam - niespodzianka, wystawa "Podróż do krainy wyobraźni", z modelami urządzeń z powieści Juliusza Verne'a.
Tytułem wstępu dla tych, co nie w temacie: Galeria Krakowska to nie żadna galeria, tylko centrum handlowe ulokowane tuż obok dworca głównego pkp w Krakowie. Tak się teraz porobiło, że słowa i wyrazy zmieniają swoje znaczenie, galeria okazuje się sklepem, wystawa - bazarkiem, dawniejsi stróże wyglądają i zachowują się jak policjanci, itede, itepe. Zmieniają się też zwyczaje: dawniej w niedzielę szło się do kościoła a potem na przykład do galerii, dzisiaj wystarczy galeria handlowa, świątynia konsumpcjonizmu z wystawami rzeczy które "musisz mieć", chociaż na tamten świat ich nie zabierzesz.
No ale, wracając do tematu, czasami i w handlowej galerii można natrafić na taką czy owaką wystawę. Pisałem już o wystawie "Armia terakotowa", "Mechaniczny Świat Kartonu", a także, chociaż w innym centrum handlowym - o wystawie rzeźb z piasku, a teraz, jak wspomniałem, trafiłem na wystawę maszyn i urządzeń którymi posługiwali się bohaterowie powieści Juliusza Verne'a.
Brawo za taki pomysł, mam nadzieję że zachęci młodych i młodszych do przeczytania choćby kilku tytułów tego, było nie było - pioniera i klasyka s-f.
Wystawa "Podróż do krainy wyobraźni" w Galerii Krakowskiej trwa od 28 września do 14 października b.r.
/Powyżej: balon którym podróżowali bohaterowie powieści Juliusza Verne'a./
Tytułem wstępu dla tych, co nie w temacie: Galeria Krakowska to nie żadna galeria, tylko centrum handlowe ulokowane tuż obok dworca głównego pkp w Krakowie. Tak się teraz porobiło, że słowa i wyrazy zmieniają swoje znaczenie, galeria okazuje się sklepem, wystawa - bazarkiem, dawniejsi stróże wyglądają i zachowują się jak policjanci, itede, itepe. Zmieniają się też zwyczaje: dawniej w niedzielę szło się do kościoła a potem na przykład do galerii, dzisiaj wystarczy galeria handlowa, świątynia konsumpcjonizmu z wystawami rzeczy które "musisz mieć", chociaż na tamten świat ich nie zabierzesz.
No ale, wracając do tematu, czasami i w handlowej galerii można natrafić na taką czy owaką wystawę. Pisałem już o wystawie "Armia terakotowa", "Mechaniczny Świat Kartonu", a także, chociaż w innym centrum handlowym - o wystawie rzeźb z piasku, a teraz, jak wspomniałem, trafiłem na wystawę maszyn i urządzeń którymi posługiwali się bohaterowie powieści Juliusza Verne'a.
Brawo za taki pomysł, mam nadzieję że zachęci młodych i młodszych do przeczytania choćby kilku tytułów tego, było nie było - pioniera i klasyka s-f.
Wystawa "Podróż do krainy wyobraźni" w Galerii Krakowskiej trwa od 28 września do 14 października b.r.
wtorek, 2 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (2): pierwsze "krakowskie" śniadanie ;-)
Wybrałem się na Rynek, odetchnąć Krakowem. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że tego Krakowa z czasów Jamy Michalika i Zielonego Balonika już nie ma i "to se newrati", a szkoda. Teraz to coraz bardziej miasto dla turystów.
Widać to nawet po... krakowskich obwarzankach. Jeszcze kilka/naście lat temu obwarzanek był obwarzankiem. "Z makiem czy ze solą?" - pytała pani stojąca za przeszklonym wózkiem. Potem zaczęli dokładać sezam, ser, i Bóg wie co jeszcze. A na koniec, śmiem twierdzić, dołożyli chemię, przez co obwarzanki stały się watowano - bułkowate, chociaż zapewne tańsze w produkcji. Dla turysty na jeden raz - może być, ale dla Krakusa na codzień, już niezazbytnio. Acha, i jeszcze votum separatum muszę, żeby nie było: ja Krakusem absolutnie nie jestem.
Dlatego zamiast obwarzanka z dodatkiem chemii kupuję od stojącego obok pana gorącą kukurydzę z wody z dodatkiem soli. Pychota! Coraz częściej dochodzę do wniosku, że rzeczy najprostsze - zazwyczaj są też najlepsze.
Czyli najprościej jak się da, byleby nie prostacko...
/Kukurydza z wody - moje pierwsze śniadanie w Krakowie, na rogu Szewskiej i Karmelickiej ;-)/
Widać to nawet po... krakowskich obwarzankach. Jeszcze kilka/naście lat temu obwarzanek był obwarzankiem. "Z makiem czy ze solą?" - pytała pani stojąca za przeszklonym wózkiem. Potem zaczęli dokładać sezam, ser, i Bóg wie co jeszcze. A na koniec, śmiem twierdzić, dołożyli chemię, przez co obwarzanki stały się watowano - bułkowate, chociaż zapewne tańsze w produkcji. Dla turysty na jeden raz - może być, ale dla Krakusa na codzień, już niezazbytnio. Acha, i jeszcze votum separatum muszę, żeby nie było: ja Krakusem absolutnie nie jestem.
Dlatego zamiast obwarzanka z dodatkiem chemii kupuję od stojącego obok pana gorącą kukurydzę z wody z dodatkiem soli. Pychota! Coraz częściej dochodzę do wniosku, że rzeczy najprostsze - zazwyczaj są też najlepsze.
Czyli najprościej jak się da, byleby nie prostacko...
poniedziałek, 1 października 2012
XXIV wizyta w Polsce (1): Wiejski Gangsta, Miss Truskawek, niemy film i samowolne Heyah...
I znowu w kRAJU ;-) Tym razem nieco ponad 2 tygodnie. Lot do Pyrzowic, bus do Krakowa, taksówka do domu.
Standardowe przepychanki co niektórych Rodaków przy odprawie, ignorowanie kolejki, próby wejścia do kolejki z pierwszeństwem wejścia z dziećmi już znacznie wyrośniętymi, oburzenie - gdy obsluga reaguje na to prosząc aby przejść do zwykłej kolejki i mniej lub bardziej dyskretne "faki" pod jej adresem. Robi to oczywiście zaledwie kilka/naście osób, margines, ale jak to margines - jest najbardziej widoczny.
W samolocie drzemkę przerwały mi amory parki siedzącej za mną. Postacie jak z kiepskiego komiksu, wyraźnie przerysowane, aż nienaturalne. On, wypisz-wymaluj - typ wiejskiego gangsta wystającego pod remizą lub na przystanku pks, ona - niespełniona pretendentka do tytułu Miss Truskawek czy innych ziemniaków. Poznali się właśnie teraz, on jej czyni awanse ona z chichotem je przyjmuje. Problem w tym, że facet operuje głównie kuchenną łaciną i to chyba ostatniego sortu, co dziewoi w ogóle nie przeszkadza. O tempora, o mores... Właśnie zawartą znajomość chcą przypieczętować wspólnym wypiciem wódki z colą, składają stosowne zamówienie, ale z racji bliskiego lądowania - wyszynk już został zamknięty. Tuż po wylądowaniu Wiejski Gangsta donośnym głosem, żeby wszyscy dookoła słyszeli, rzecze do Miss Truskawek: "patrz, teraz k*rwa pier****ne polaczki będą klaskać, ja pier**le, ale wiocha", więc - chociaż nigdy tego nie robię, tym razem sam klaszczę, chcąc być "polaczkiem" nie mającym nic wspólnego z typem siedzącym za moimi plecami.
Odprawa paszportowa, podaję swój, celnik skanuje, coś sprawdza, oddaje. Ani dzień dobry, ani dziękuję, więc i ja nie silę się na uprzejmości, akcja jak w niemym kinie. Wyjeżdżają bagaże, najpierw jakieś słoiki. Słoiki, i to luzem? No tak... Jak to możliwe, nie wiem, piszę o tym co widziałem.
Zmieniam kartę w telefonie, konto doładowałem jeszcze przed wylotem. Od ostatniej wizyty w Polsce, po perypetiach z Orange, przeniosłem się do Heyah. Pierwszy sms z informacją że włączyli mi pakiet internetowy, taki sam jak poprzednio, i z tego tytułu pobrali sobie co nieco z konta. Byłem pewien, że tuż przed poprzednim wylotem z Polski wyłączyłem tą opcję, żeby mnie nie kasowali automatycznie co miesiąc, skoro jestem w Irlandii. Sprawdzam jeszcze raz stan konta - co miesiąc nie pobierali, ale teraz pakiet włączyli. Co prawda sam chciałem to zrobić, no ale właśnie - sam. No nic, dopóki mi to nie przeszkadza, a wręcz ułatwia, to o.k., zobaczymy jak będzie dalej.
A dalej - wybrałem się "na miasto", żeby wymienić trochę euro na złotówki. Miłe zaskoczenie: kantor mam teraz blisko domu, w oddziale jednego z banków, kurs nawet o.k. Ot, frontem do klienta ;-) Wymieniam co nieco, ale z "wyprawy" nie rezygnuję. I tutaj pojawiają się problemy: z powodu ogólnych rozkopów i modernizacji - zlikwidowano znajdujący się do niedawna przy "moim" przystanku automat biletowy. Podjeżdża tramwaj, widać na nim napis, że takiż automat jest w jego wnętrzu. No to super, wsiadam, ale okazuje się, ze automat przyjmuje tylko bilon, którego ja - nie posiadam. Trzeba by poprosić ludzi, może ktoś by rozmienił, ale gdy widzę jak każdy jest zaaferowany widokiem za oknem, który oglądali już setki albo i tysiące razy, rezygnuję. Jeden przystanek przejeżdżam na gapę, wysiadam, kupuję bilet w kiosku.
I - na Rynek ;-)
Standardowe przepychanki co niektórych Rodaków przy odprawie, ignorowanie kolejki, próby wejścia do kolejki z pierwszeństwem wejścia z dziećmi już znacznie wyrośniętymi, oburzenie - gdy obsluga reaguje na to prosząc aby przejść do zwykłej kolejki i mniej lub bardziej dyskretne "faki" pod jej adresem. Robi to oczywiście zaledwie kilka/naście osób, margines, ale jak to margines - jest najbardziej widoczny.
W samolocie drzemkę przerwały mi amory parki siedzącej za mną. Postacie jak z kiepskiego komiksu, wyraźnie przerysowane, aż nienaturalne. On, wypisz-wymaluj - typ wiejskiego gangsta wystającego pod remizą lub na przystanku pks, ona - niespełniona pretendentka do tytułu Miss Truskawek czy innych ziemniaków. Poznali się właśnie teraz, on jej czyni awanse ona z chichotem je przyjmuje. Problem w tym, że facet operuje głównie kuchenną łaciną i to chyba ostatniego sortu, co dziewoi w ogóle nie przeszkadza. O tempora, o mores... Właśnie zawartą znajomość chcą przypieczętować wspólnym wypiciem wódki z colą, składają stosowne zamówienie, ale z racji bliskiego lądowania - wyszynk już został zamknięty. Tuż po wylądowaniu Wiejski Gangsta donośnym głosem, żeby wszyscy dookoła słyszeli, rzecze do Miss Truskawek: "patrz, teraz k*rwa pier****ne polaczki będą klaskać, ja pier**le, ale wiocha", więc - chociaż nigdy tego nie robię, tym razem sam klaszczę, chcąc być "polaczkiem" nie mającym nic wspólnego z typem siedzącym za moimi plecami.
Odprawa paszportowa, podaję swój, celnik skanuje, coś sprawdza, oddaje. Ani dzień dobry, ani dziękuję, więc i ja nie silę się na uprzejmości, akcja jak w niemym kinie. Wyjeżdżają bagaże, najpierw jakieś słoiki. Słoiki, i to luzem? No tak... Jak to możliwe, nie wiem, piszę o tym co widziałem.
Zmieniam kartę w telefonie, konto doładowałem jeszcze przed wylotem. Od ostatniej wizyty w Polsce, po perypetiach z Orange, przeniosłem się do Heyah. Pierwszy sms z informacją że włączyli mi pakiet internetowy, taki sam jak poprzednio, i z tego tytułu pobrali sobie co nieco z konta. Byłem pewien, że tuż przed poprzednim wylotem z Polski wyłączyłem tą opcję, żeby mnie nie kasowali automatycznie co miesiąc, skoro jestem w Irlandii. Sprawdzam jeszcze raz stan konta - co miesiąc nie pobierali, ale teraz pakiet włączyli. Co prawda sam chciałem to zrobić, no ale właśnie - sam. No nic, dopóki mi to nie przeszkadza, a wręcz ułatwia, to o.k., zobaczymy jak będzie dalej.
A dalej - wybrałem się "na miasto", żeby wymienić trochę euro na złotówki. Miłe zaskoczenie: kantor mam teraz blisko domu, w oddziale jednego z banków, kurs nawet o.k. Ot, frontem do klienta ;-) Wymieniam co nieco, ale z "wyprawy" nie rezygnuję. I tutaj pojawiają się problemy: z powodu ogólnych rozkopów i modernizacji - zlikwidowano znajdujący się do niedawna przy "moim" przystanku automat biletowy. Podjeżdża tramwaj, widać na nim napis, że takiż automat jest w jego wnętrzu. No to super, wsiadam, ale okazuje się, ze automat przyjmuje tylko bilon, którego ja - nie posiadam. Trzeba by poprosić ludzi, może ktoś by rozmienił, ale gdy widzę jak każdy jest zaaferowany widokiem za oknem, który oglądali już setki albo i tysiące razy, rezygnuję. Jeden przystanek przejeżdżam na gapę, wysiadam, kupuję bilet w kiosku.
I - na Rynek ;-)