Strony

niedziela, 17 lutego 2013

Koniojady mimo woli

Nasza Zielona Wysepka żyje kolejną końską aferą, tym razem pod postacią hamburgerów wołowych z koniny, dostępnych we wszystkich większych sieciach handlowych w Irlandii.

Początkowo myślałem że zagadka rzekomych bezpańskich koni, podobno stadami wałęsających się po Irlandii, została rozwiązana: nikt tych koni nie widział, bo zostały przerobione na kotlety. Ale - nie, bowiem konina podobno pochodziła z Polski, jak zresztą wszystko co jest dla Irlandczyków niejadalne, choćby dla przykładu ogórki kiszone czy żurek z jajkiem. Przez Irlandię przetoczyła się fala oburzenia, firmy uderzyły się w pierś i zarządziły czyszczenie maszyn, co mnie osobiście nieco zdziwiło bo byłem przekonany, że czyści się je na bieżąco, a nie tylko od afery do afery.

Ale nie z samej koniny była ta wołowina, bo znalazło się tam również sporo wieprzowiny. A to - jest problemem dla coraz większej grupy muzułmanów w Irlandii którzy żywo z tego powodu protestują, bo świnia jak wiadomo jest dla nich zwierzęciem nieczystym, niekoszernym czy w inny sposób niejadalnym. Z kolei z powodu koniny - tak wzbogacona wołowina Irlandczykom w gardle staje, bo dla nich zjeść konia to jak dla nas co najmniej orła bielika, który dumnie naszych granic strzeże. Sprawa jest poważna na tyle, że nawet, jak mi wyznała w tajemnicy koleżanka pracująca w McDonaldzie, panika dosięgła management tej sieci, bo obroty poważnie spadły.

Swoją drogą globalizacja postępuje, skoro okazuje się że wszystkie te sieci handlowe i fastfoody mają gdzieś tam wspólny mianownik w postaci tego samego importera. Może jednak czas wrócić do lokalnych sklepików, jeszcze lepiej - przejść na wegetarianizm, co piszący te słowa uczynił dekadę temu, dzięki czemu niestraszne mu wołowe burgery z koniną, chociaż serwowanej w Polsce soli drogowej zamiast spożywczej - już nie uniknę. Skoro o soli mowa: jak to jest że w takiej Irlandii, małym kraiku gdzieś na końcu Europy, wielkie sieci handlowe na wyścigi biją się w piersi, przepraszają klientów i maszyny czyszczą, a w Polsce, średniej wielkości europejskim  kraju leżącym w tej Europy centrum, do tej pory nie wiemy kto i do czego nam nasypał tej soli przemysłowej? Kto, ile i komu zapłacił za to, żeby ta informacja nie ujrzała dziennego światła?

Przy okazji takich afer możemy sami się przekonać, że tak naprawdę nie wiemy - co jemy. Wszyscy pamiętamy przecież afery ze sproszkowanym mięsem ze Szwecji które miało ponad dwadzieścia lat ale trafiło w Polsce do wyrobów garmażeryjnych, z makaronem jajecznym bez jajek, importowaną do Polski wieprzowiną skażoną dioksynami, że o owej soli drogowo - wypadowej nie wspominając. Ci spośród moich znajomych, którzy mieli szczęście - lub pecha - pracować w tzw. przemyśle spożywczym, nie raz opowiadali mi historie jeżące włos na głowie.

Z drugiej strony trudno nie dać im wiary, skoro ja sam robiąc zakupy w tzw. "polskich sklepach" w Cork trafiłem  m.in. na sznurek zapieczony w chlebie i, uwaga - na ząb w żółtym serze. Chleb pieczony w jednej z polskich piekarni w Irlandii, ser - importowany z Polski. Sznurek jeszcze próbowałem sobie wytłumaczyć dość naiwnie, że to piekarnia, więc może worki mąki prosto z młyna tymże sznurkiem były wiązane, jak to kiedyś na wsiach bywało, itd., itp. Oczywiście - wytłumaczenie to jest bzdurą, obecność sznurka świadczy o wyjątkowym niechlujstwie, równie dobrze mogłem tam znaleźć dobrze zapieczoną mysz - a podobno i takie przypadki się zdarzały. Ale ząb /chyba ludzki, lekko nadpsuty/ w kostce żółtego sera? Jak tam trafił, jaka jest jego historia?

Przypomniała mi się moja pierwsza irlandzka "fucha": przez półtora dnia pracowałem przy czyszczeniu jednego z magazynów, ba, hali wręcz, znajdującej się przy cork-owskim porcie, z którego to pomieszczenia wywieziono zboże. Naszym zadaniem było wymiatanie ziaren tegoż zboża z miejsc trudno dostępnych, ale większość czasu musieliśmy spędzić na przepędzaniu myszy i innych gryzoni które się tam pasły całymi stadami, chociaż magazyn był już pusty. Ile ich było, gdy był pełny? Ile z tych gryzoni zostało zmielonych wraz z ziarnem na mąkę dla chleba naszego, powszedniego?

Wracając do tego co jemy: wystarczy uważnie przeczytać skład wypisany na etykietach tego czy innego produktu, żeby kompletnie stracić apetyt. Inna rzecz, że zawarte tam informacje zrozumie chyba tylko zaawansowany chemik. Ot choćby cała gama oznaczeń kryjących się pod niewinną literką "E": barwniki, konserwanty, przeciwutleniacze, regulatory kwasowości, zagęszczacze, stabilizatory, emulgatory, regulatory pH, środki przeciwzbrylające, wzmacniacze smaku i zapachu, syntetyczne glazury a nawet antybiotyki - i to wszystko często w jednym produkcie...

A czy nie można inaczej, wrócić do starych receptur? Chleb na naturalnym zakwasie, produkty wędzone dymem a nie zamaczane w roztworze chemicznym, żółty ser z mleka a nie z oleju palmowego, itp.? Można, ale wówczas będzie to miało swoje natychmiastowe odbicie w cenie, a dyktat hipermarketów jest nieubłagany: ma być dużo i tanio, no to jest. Niejeden polski producent jednak swojej szansy na sukces upatrywał w jakości, a nie w ilości, zamiast chemii stosował zioła a nastrzykiwarki do produkcji wędlin "wysokowydajnych" zastąpił wędzarnią opalaną drewnem. Niestety - w przeważającej większości te biznesowe eksperymenty przyniosły marketingową klapę na całej linii.

Z lekkim rozrzewnieniem wspominam czasami zakupy spożywcze jeszcze w PRL-owskiej rzeczywistości: twaróg, żółty ser czy marmolada nie miały innych nazw prócz własnych, za to nie miały również chyba tej całej chemii, którą mają teraz. Dzisiaj te produkty sprzedaje się w dziesiątkach odmian od setek firm, ale nie wiem czy przełknęlibyśmy je bez wszechobecnych "wzmacniaczy smaku i zapachu". Dlatego nie ma co się nabijać z Irlandczyków, bo wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu koniojadami mimo woli...

Oczywiście - istnieje alternatywa i miejmy nadzieję że zawsze będzie istniała, chociaż nie ma nic za darmo, a za rzeczy dobre - trzeba dobrze płacić. Ale skoro podobno jesteśmy tym, co jemy, to - warto przynajmniej wiedzieć, co jemy...

4 komentarze:

  1. Dla scislosci. "E" nie zawsze oznacza chemie. Czasami to produkty naturalne, po obrobce, jak naprzyklad chrzaszcze z ktory robi sie barwnik :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Lata temu kilkukrotnie zdarzylo mi sie odbierac wedliny z Krakowskich Zakladow Miesnych (obecnie w tym miejscu znajduje sie "Galeria Kazimierz", ale nie taka z obrazami i rzezbami tylko "handlowa"). Ludzie tam pracujacy ze smiechem mi mowili, ze poranna, rozruchowa partia kielbasy nazywa sie "pierwszy kwik" i lepiej jej nie kupowac i nie jesc.

    PS. Mysle, ze regulatory kwasowosci i regulatory pH to jest to samo.

    OdpowiedzUsuń
  3. Najbezpieczniej nie jeść mies a ryby tylko własnoręczne złapane.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mysle, ze jesli zlapie sie je z uzyciem wędki, a nie własnych rąk, będą równie bezpieczne :)

      Usuń