Dzięki globalnemu ociepleniu Rodacy w kRAJU lepili ze śniegu wielkanocne zające, a Rodacy na Zielonej Wyspie z braku śniegu robili to, co zawsze, czyli niemal wszyscy karnie stawili się w kościołach ze Święconką. Bo jak wiadomo, poza Święconką nie ma zbawienia...
Podobno miłośnicy Słońca Peru zaczęli domagać się zmiany nazwy PISanek, bo im się źle kojarzy. Kto wie, może mają duże szanse, skoro rewolucja genderowa w toku i zamiast mamy i taty chcą nam wprowadzić bezosobowego "rodzica", a zamiast rowerzystów - osoby kierujące rowerem? Skoro tak, to może i PISanki zmienimy na POsanki? Świat niestety stanął na głowie, albo inaczej rzecz ujmując, niektórym się w głowach poprzewracało. O tempora, o mores...
Czasy i obyczaje zmieniają się z każdym rokiem, szczególnie widać to na emigracji. Ot choćby pozostając jeszcze na chwilę w klimacie świąteczno - pisankowym: osobista anegdota, jak najbardziej prawdziwa: w 2006 roku po raz pierwszy na Wyspie udałem się z koszyczkiem i ułożonymi w nich pisankami do kościoła, żeby polski ksiądz /bo irlandzcy tego zwyczaju nie znali/ mógł mi je poświęcić. Ale właśnie - skąd wziąć koszyczek? W Polsce banalna sprawa, ale w Cork Anno Domini 2006 urastało to do rangi prawdziwego problemu. Całe miasto wzdłuż i wszerz przeszedłem, aż w końcu w jakimś sklepie ze słodyczami udało mi się wypatrzyć takiż koszyczek, który był opakowaniem dla sterty łakoci szczelnie go wypełniających. Tak proszę Szanownych Czytelników, pierwszy raz w życiu kupiłem czekoladki dla samego opakowania. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia, większość nie mogąc nigdzie takiego koszyczka nabyć, święciła pokarmy wprost na przyniesionych talerzach czy półmiskach, ktoś przyszedł nawet z garnkiem. W następnym roku rosyjskojęzyczni właściciele polskich sklepów widząc że jest popyt, zapewnili podaż i problem z wielkanocnymi koszyczkami w Cork raz na zawsze się skończył. Z jednej strony banał, z drugiej - poważna sprawa, o czym świadczy nabity kościół podczas tegoż święcenia Święconki, a w porównaniu z tym nabiciem - niemal pusty w inne dni święte, które zgodnie z trzecim dekalogowym przykazaniem, należy pamiętać, by też święcić.
No cóż, prasłowiańskie pogaństwo tkwi w nas głębiej niż nam się zdaje, stąd gdy słyszę że Polacy to katolicy, rzymscy w dodatku, to mam ochotę popukać się w głowę, chociaż chyba należałoby popukać w głowę wypowiadającego takie sądy. Tym bardziej gdy przypomnę sobie wcale nieodległe sceny z Krakowskiego Przedmieścia w Warszawie, gdy rozbawiona polskojęzyczna hołota skandowała przed krzyżem z puszek po piwie że "chce Barabasza", przy piejących z zachwytu prorządowych mediach. Historia jak widać lubi się powtarzać, chociaż może się różnić w szczegółach: dwa tysiące lat temu skandowano tak przed rezydencją Poncjusza Piłata, teraz - przed rezydencją Bronisława Komorowskiego. No cóż, jaki kraj, taki Piłat, tak czy owak obydwaj umyli ręce.
Co się zmieniło w naszej emigracji przez ostatnich dziewięć lat, gdy po otwarciu granic zagłosowaliśmy nogami tłumnie zjeżdżając się na Zieloną Wyspę? Praktycznie wszystko. Jesteśmy jak wulkaniczna lawa, najpierw płynąca równym gorącym strumieniem, by z biegiem czasu ostygnąć, okrzepnąć, popękać, podzielić się i stać się szorstcy jak pumeks, czyli wróciliśmy do stanu równowagi. Z naszych podziałów słyniemy przecież w świecie, gdzie dwóch Polaków tam trzy opinie, itp. Nie inaczej jest i u nas, chociaż oczywiście efekt skali trzeba zachować, bo kudy nam do liczebności Polonii w takiej Ameryce, Niemczech czy chociażby Brytanii, niegdyś Wielkiej? Jeszcze kilka lat temu było nas tutaj podobno ćwierć miliona, teraz według spisu powszechnego ledwie 120 tysięcy, czyli tyle co w takim Gorzowie Wielkopolskim, niczego oczywiście nie ujmując mieszkańcom tego miast(eczk)a. Jednak pomimo że się skurczyliśmy, to rośniemy, poprzez podział i pączkowanie. Ot, dla przykładu: po chwilowym zastoju wzrasta liczba organizacji polonijnych. Tyle, że o ile poprzednio był w tym jakiś etos, to teraz niektórzy zwietrzyli w tym biznes. Nie idźcie tą drogą, jak nawoływał ex-prezydent, ten od choroby filipińskiej. No właśnie, niektórzy nawet na takiej chorobie, na którą zapadło również wielu Rodaków w Irlandii, chcą zarobić, każąc sobie słono płacić za to, co Irlandczycy oferują za darmo. Takie czasy, bezrobocie rośnie, co niektórzy nieopatrznie zaciągnęli kilkudziesięcioletnie kredyty na tekturowe domki na irlandzkich wsiach, więc jak żyć, panie premierze? Ano najlepiej łupiąc skórę na Rodakach, no bo niby z kogo innego? Tak jest w kRAJU, tak jest i w naszym siedemnastym województwie irlandzkim.
Ostatnio z niejakim rozrzewnieniem przejrzałem zapiski na polonijnych forach z 2007 roku. Z jakimż to autentycznym entuzjazmem co poniektórzy opisywali kolejki do punktów wyborczych, w których irlandzka Polonia niemal jak jeden mąż zagłosowała przeciwko PIS, a tym samym - za PO, ulegając Złotoustnemu Premierowi o wilczych oczach, który obiecał zrobić z Polski drugą Irlandię. Jakaż to była jedność w Narodzie. Chcieli dobrze, wyszło jak zawsze, chociaż nie do wszystkich to chyba dotarło. Sam nie lubiłem Lecha Kaczyńskiego, nigdy tego nie ukrywałem, chociaż teraz zdaję sobie sprawę że oceniałem go przez pryzmat polskojęzycznych mediów, naiwnie wierząc że w naszym kRAJU zawód dziennikarza różni się od zawodu bajkopisarza. Z drugiej strony, nigdy nie uwierzyłem w bajki o drugiej Zielonej Wyspie, może dlatego że wcześniej już słyszałem podobne brednie o drugiej Japonii. Wszystko drugie, a przecież wystarczy, żeby Polska była Polską... Inteligentniejsza część wyborczej kolejki spod ambasady jednak zrozumiała, że została wystrychnięta na dudka, chociaż wstyd się przyznać samemu przed sobą. Inni są jak wiecznie żywy Lenin, nieprzemakalni na argumenty, fakty i własne doświadczenia. Jeden z takich nieprzemakalnych, który opuścił kRAJ już za rządów miłościwie panującej nam Partii Miłości, za to od początku namiętnie czytujący mojego bloga, życzył mi ostatnio żebym, cytuję: "wrócił do PISogrodu i zdechł tam pod Krzyżem". Przyznaje, że to jak miód na moje serce, bo świadczy to o tym, że ta moja pisanina jednak w kimś budzi emocje, w myśl ewangelicznego nakazu żeby być zimnym, albo gorącym, ale nie być letnim. Problem w tym, że w kRAJU nie ma PISogrodu, tylko POlonezja, i to z tej POlonezji jak szczury uciekają młodzi, wykształceni, z wielkich miast, którzy wcześniej duszę i portfel złożyli w ofierze Słońcu Peru. No ale dla nieprzemakalnych nie ma argumentów, więc szkoda pereł pod ich nogi.
Światełkiem /chociaż bladym i odległym/ w tym pogańskim tunelu gdzie Święconka jest niezbędna do osiągnięcia zbawienia, wydaje się być wybór nowego papieża, Franciszka. Jak głosi Ewangelia, Duch wieje tam gdzie chce, a zawiało tak mocno, że siedzącym w studiu i komentującym na żywo wyniki konklawe telewizyjnym wróżkom od Watykanu poopadały szczęki. Na razie lewackie media pieją z zachwytu że papież autobusem "z chłopakami" jeździ i w skromnym hoteliku mieszka. Pożyjemy, zobaczymy, jak długo miłość mainstreamu do Franciszka potrwa, bo chyba nie wszyscy zdali sobie sprawy z tego, że to tylko przysłowiowe kremówki, natomiast nauczanie nowego papieża jest mocno konserwatywne.
I dzięki Panu Bogu za to. Kto wie, może znowu zstąpi Duch Jego i odnowi oblicze Ziemi? Tej ziemi...
Nie zstąpi. Zresztą, i tak nikt by nie zauważył, bo naród pochylił się nad tekturowym talerzykiem z kremówką i tak trwa z plastikowym widelczykiem (pamiętając o konieczności segregacji śmieci) w ręce, przeżuwając ostatnie kęsy a smaku już nie czując wcale. Chyba, że Mickiewicz z Konwickim do spółki mieli rację, ale mi się już nie chce czekać na kolejny wybuch tego (pra)słowiańskiego wulkanu.
OdpowiedzUsuńDuch odnawia. Tych którzy proszą.
OdpowiedzUsuńA co do wariactwa pana tego świata i jego ofiar. .. patrzeć szkoda na tych co siebie racjonalistami zwą a zaprzeczają rzeczywistości.
Generalnie Marana Tha!
Fiat
Usuń