Strony

piątek, 30 sierpnia 2013

Brat Efraim: "Jezus Żyd praktykujący"

Książka przybliża postać historycznego Jezusa, który żył i działał w konkretnej czasoprzestrzeni, oraz porównuje Jego nauczanie z nauczeniem późniejszych wybitnych rabinów.

Autor przytacza dowody na tezę, że w zdecydowanej większości to nauczanie jest zgodne, czyli rabini uczą tego, co przed nimi nauczał Jezus, a co wynika z właściwego odczytania "Prawa i Proroków".

Świetna lektura, warto przeczytać żeby poznać tło religijne i historyczne w którym działał Jezus.

Imprimatur na tę książkę wydała w 1994 roku Kuria Metropolitalna w Krakowie.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Polski Klub Patriotyczny: "Historia pieniądza a dom Rothschildów"

W niedzielę 25 sierpnia b.r. Polski Klub Patriotyczny zorganizował spotkanie w St. Augustine's Church przy Washington Street w Cork, na którym p. Tomasz Łupina wygłosił wykład połączony z prezentacją multimedialną pt.: "Historia pieniądza a dom Rothschildów". 

Wykład był bardzo merytoryczny i interesujący. Po wykładzie - odbyła się dyskusja na szereg tematów związanych z tematem prezentacji jak również z innymi wydarzeniami ważnymi dla naszej Ojczyzny. Wstęp był wolny.

/Powyżej: spotkanie PKP/

niedziela, 25 sierpnia 2013

Summer Fest w Cork

Dzisiaj zajrzałem do Mayfield Business Park w Cork, gdzie miał miejsce Summer Fest, multikulturowy festyn organizowany z pomocą Cork City Partnership Ltd., HSE, Cork Local Drugs Task Force oraz Mayfield Community Training Centre. 

Organizatorzy przygotowali wiele atrakcji dla dzieci i dorosłych. Można było m.in. skosztować potraw afrykańskich i polskich, pobawić się przy rytmach etnicznej muzyki, itp., itd.

/Powyżej: organizatorzy i wolontariusze Summer Fest w Cork/

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Bajkowy element w szarej rzeczywistości

Kiedy przed laty zapytano Jana Himilsbacha, spożywającego o dość wczesnej porze w tzw. miejscu publicznym alkohol - co robi?, ten z właściwym sobie wdziękiem odparł, że "wprowadza element bajkowy w szarą rzeczywistość". Trzeba przyznać że nasz kultowy polski aktor znalazł wielu naśladowców, chociaż gorzała została zastąpiona przeróżnymi plotkarskimi kolorowymi pisemkami i internetowymi Pudelkami czy Kozaczkami.

Rzeczywistość jak wiadomo - skrzeczy, stąd zapewne tęsknota za elementem bajkowym. Ostatnim takim przykładem jest słynne royal baby, gdy spora część świata niemal zastygła w oczekiwaniu, kogoż to też księżna Kate powije, chłopca czy dziewczynkę, jakie imię otrzyma dziecię i do kogo będzie podobne. Psychoza sięgnęła tak głęboko, że podobno co niektóre panie, które urodziły w tym samym mniej więcej czasie, wstrzymywały się z nadaniem imienia swojemu dziecku, czekając na decyzję księżnej. Wcześniej z kolei media rozpisywały się o nagich piersiach księżnej przyłapanej na opalaniu topless, czy też o gołym tyłku księcia Harry'ego, który w Las Vegas zabawiał się z dziewczętami nieciężkich obyczajów. Ot, ma królowa matka Elżbieta II skaranie z tą całą królewską familią, bo i synalek Karol też przysporzył jej sporo zgryzot, najpierw nieudanym związkiem z księżną Dianą, zanim okazało się że stara miłość nie rdzewieje i to jednak Camilla jest tą pierwszą...

Oczywiście królowa Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej jak i cała jej wesoła rodzinka od dawna ma tyle do powiedzenia w brytyjskiej polityce, co nic. Gdyby nie jej sędziwy już wiek, można by powiedzieć że jest tzw. paprotką, czy też służy do stania pod żyrandolem, jak u nas, nie przymierzając, prezydent "Bul" Komorowski. Tyle tylko, że brytyjscy podatnicy wydają mniej na swoją królową niż my na prezydenta. Kto nie wierzy, niech sprawdzi.

Pożytek z całej tej monarszej czeredy Anglicy mają taki, że oprócz tego że dzięki niej może zarobić na kieliszek chleba cała masa pismaków i paparazzi, których stada czyhały pod szpitalem czekając na urodzenie królewskiego dziecięcia, to są także ważną angielską turystyczną atrakcją. Ot dla przykładu: codziennie tłumy turytów fotografują się przed pałacem Buckingham. Zrobić sobie "słit focię" z pałacem w tle można za darmo, ale żeby ją zrobić - to jednak trzeba wybrać się do Londynu, zapłacić za nocleg, popołudniowa herbatkę i słynne angielskie śniadanie. A jak się już jest w Londynie, to jest tam sporo miejsc do wydania kilku funtów, poczynając od królewskiego sklepiku tuż przy pałacu, gdzie można kupić całą bibliotekę książek o monarszej familii, jak i sporo gadżetów z nimi związanych. Takich sklepów jest zresztą mnóstwo, biznes się kręci i w sumie chyba tylko po to pragmatyczni Anglicy utrzymują przy życiu tę fikcję, którą ponad dwieście lat temu w gorącej wodzie kąpani Francuzi wysłali na gilotynę. Oraz, oczywiście, do łatwego wywołania tematu zastępczego, którym można przykryć coś znacznie ważniejszego.

Tak czy owak, Anglicy na swojej atrakcji turystycznej, jaką jest żywa skamielina w postaci monarszej familii z pewnością zarabiają tłuste funty. Pytanie, kto płaci? Wiadomo, objaśnił to już duet cytowanego na wstępie Himilsbacha z Maklakiewiczem w "Rejsie": "pan płaci, pani płaci, my płacimy. Społeczeństwo". Niestety, także nasze społeczeństwo. Pół biedy, gdy robi się to świadomie i dobrowolnie, gdy ktoś nie mając własnego życia osobistego interesuje się życiem innych. Gorzej, gdy jednak przez natłok informacji o skokach w bok księcia, opalającej się topless księżnej czy wreszcie royal baby nie zauważamy tego, co jest naprawdę ważne. A dzieją się rzeczy jeżące włos na głowie...

Weźmy takiego Edwarda Snowdena - byłego agenta CIA poszukiwanego za ujawnienie tajemnic państwowych. Młody chłopak, który zapewne sędziwego wieku nie dożyje bo prędzej czy później przydarzy mu się jakiś nieszczęśliwy wypadek z udziałem nieznanych sprawców. I przydarzy mu się to nie dlatego, że on ma coś jeszcze do powiedzenia, bo powiedział już wszystko, a czego nie powiedział to wydobędą od niego Rosjanie. Przydarzy mu się dlatego, że jego zeznania są policzkiem dla USA, a tego Wuj Sam nie wybaczy, i będzie to jednocześnie ostrzeżeniem dla innych, mających za długi jęzor. Tak czy owak, Edward Snowden który m.in. ujawnił istnienie programu PRISM dzięki czemu mamy pewność że jesteśmy inwigilowani na masowa skalę, zrobił to chyba - na darmo. Czy świat się tym przejął? Czy ktoś z nas z tego powodu skasował swoją skrzynkę na gmailu, usunął konto z facebooka czy youtube? Szczerze wątpię. On powiedział, my wysłuchaliśmy, i - nic. Życie toczy się dalej, tylko Snowden ma przechlapane.

A tymczasem sprawa jest o tyle istotna, że o ile wcześniej wiedzieliśmy że śledzą nas rządy własnych państw, to teraz wiemy, że z kolei wszystkich śledzi Wuj Sam i to na skalę globalną. Praktycznie każdy z nas jest inwigilowany. I co? I nic, moja chata z kraja, nic złego nie robię więc o co chodzi? Ano o to, że skoro nic złego nie robisz, to dlaczego by nie dać sobie wszczepić czipa? Jak znalazł dla ludzi z chorobą Alzheimera, a tym bez choroby - też nie zaszkodzi jeżeli ich wszelkie ruchy będą monitorowane, bo przecież nic złego nie robią? Problem w tym, że jak już wszyscy będą zaczipowani, to wtedy może się okazać że zmienią sie kryteria tego, co dobre i złe. I co wówczas? Bo wydłubać tego widelcem raczej się nie da... Afera ze Snowdenem i praktycznie brak społecznej reakcji wskazuje, że wszystko ku temu zmierza. Jeszcze dekada, dwie, i wzorem zwierząt domowych i hodowlanych każdy z nas swój "dowód osobisty" w postaci miniaturowej elektronicznej płytki będzie nosił pod skórą. I nikt słowa nie powie, bo przecież "nic złego nie robi". A potem - na protesty będzie już za późno...

Na naszym rodzimym podwórku mamy też ciekawe wydarzenia: internowany w stanie wojennym Zbigniew Miernik, który w czerwcu b.r. rzucił tortem w sędzinę orzekająca w procesie Kiszczaka, został skazany zaocznie na dwa tygodnie więzienia - i poszedł siedzieć. Ale nie za tortowy protest, tylko za... rzekomą odmowę okazania dowodu osobistego funkcjonariuszowi policji, gdzieś tam, kiedyś, a sam Miernik twierdzi że takiego zdarzenia nie pamięta. 15 dni więzienia przez zaocznie wydany wyrok za nieokazanie dowodu osobistego? Sprawa jest oczywiście polityczna, a tym samym Miernik, jakby na to nie patrzeć, jest więźniem politycznym w III RP. Przypomnę, że z kolei pp. Kiszczak i Jaruzelski - są ciągle na wolności.

Idźmy dalej: w Katowicach od dwudziestu lat nie udaje się usunąć Pomnika Wdzięczności Armii Radzieckiej. Dlaczego? Bo sprzeciwia się temu... ambasada rosyjska. Tak, dobrze Państwo rozumieją: ambasada innego kraju, ba - kraju który ramię w ramię z Niemcami napadł na Polskę w 1939 roku i którego Armia Czerwona wraz z Wehrmachtem świętowała zwycięstwo nad naszą ojczyzną organizując wspólną defiladę w Brześciu, kraju który w Katyniu, Kozielsku, Starobielsku, Ostaszkowie i wielu innych miejscowościach dokonał masowych mordów polskich żołnierzy, wreszcie kraju który okupował Polskę przez cały okres tzw. PRL-u, więc ambasada ta zabrania Polsce, krajowi podobno suwerennemu, burzyć pomnika ku czci okupantom.

Ambasada rosyjska nie pozwala, więc pomnika "wdzięczności" zburzyć nie wolno. Ostatnio coś jednak drgnęło i Rosjanie pozwolili łaskawie przenieść pomnik na cmentarz żołnierzy radzieckich. Problem w tym, ze miasta na to nie stać. Pod pomnikiem stanęła więc grupka patriotów w mocno średnim wieku z jednym kilofem w ręku, którym mogła co najwyżej tynk z cokołu oskrobać, żeby zachęcić władze do działania. Jak nic, tak modny ostatnio performance artystyczny. Ale co wolno wojewodzie, to nie tobie, patriocie. Na miejscu natychmiast pojawiła się policja i sprawnie obezwładniła starszych ludzi, jednemu wybijając bark a innego /zresztą znanego działacza antykomunistycznego i byłego posła/ dusząc do utraty przytomności. Brawo, pomnik obroniony, ambasada rosyjska z pewnością jest wdzięczna. Ba, może nawet komuś platynowo-złoty Order Lenina wręczy za wzorcowo przeprowadzoną akcję.

Nie chcę Państwa zanudzać, bo takich przykładów w całym kraju jest mnóstwo. Dzieją się u nas ważne rzeczy, tylko nie ma szans żeby mainstreamowe media o tym poinformowały. Historia lubi się powtarzać, w 1983 roku Lombard w legendarnym przeboju "Przeżyj to sam", śpiewał: "ktoś inny zmienia świat za Ciebie, nadstawia głowę, podnosi krzyk". Minęło trzydzieści lat i te słowa są znowu aktualne.

Problem w tym, że wtedy ten krzyk, chociaż zakazany, był jednak wyraźnie słyszalny. Teraz - zagłusza go radosne kwilenie royal baby...

sobota, 17 sierpnia 2013

Pantofelek bez Kopciuszka

Zauważone na jednej z ulic w Cork: jest zgubiony pantofelek, jest i po-wóz, tylko Kopciuszka brak ;-)

/Efekt spaceru po Cork z analogową Minoltą/

piątek, 16 sierpnia 2013

"Chemistry" w The Frirkin Crane

Dzisiaj byłem w The Frirkin Crane na przedstawieniu 50% Male Experimental Theatre.

/Zdjęć nie wolno było robić, więc zamiast nich - plakat z przedstawienia/

Grupę założyła w 2009 r. w Dublinie Anna Gąciarz. Skład międzynarodowy, ale z naszymi Rodakami. O czym sztuka? Najlepiej odwołam się do opisu autorów: "Coś wisi w powietrzu. Coś, ale co? W jaki sposób racjonalnie opisać zjawiska, które dyktują nasze uczucia, instynkty, najgłębsze emocje i zmysły? Chemistry / Chemia – wibracje pomiędzy ludźmi, zbliżające ich nawzajem, ale i niszczące wzajemne relacje. Gdzie rodzi się ta chemia? Dokąd nas zwodzi? I czy możemy kontrolować jej wpływ na nasze życie? Chemistry / Chemia to próba odpowiedzi na te pytania, opowiedziana za pośrednictwem ruchu, gestu i tańca, przeplatanego muzyką. To historia, stawiająca naszą racjonalność pod znakiem zapytania."

sobota, 10 sierpnia 2013

Polski chleb w Cork (31): PRL-owski orzeł bez korony patrzy w drugą stronę...

Tego w mojej kolekcji polskich chlebów w irlandzkim Cork - jeszcze nie było. Chleb z etykietą "Polska Piekarnia" i czymś, co w zamyśle grafika miało być polskim godłem.


Zakładam, że grafik nie-polskiego pochodzenia /bo Polak by przecież takiej gafy nie strzelił/ ściągnął z netu PRL-owskiego orła który w dodatku, nomen omen, wywinął mu orła i się przenicował. Ot, ciekawostka. Oczywiście - taki orzeł był na wszystkich etykietach, a nie tylko na jednej mojej, akurat "ferelnej". Chleb piecze Joe's Bakery z Galway.

piątek, 9 sierpnia 2013

Franciszek: "Lumen Fidei" /Światło Wiary/

Pierwsza encyklika papieża Franciszka. Niby nieduża objętościowo lektura, ale zeszło mi dobrze ponad tydzień. Sygnowana przez Franciszka, jednak wiadomo, że napisał ją Benedykt XVI z niewielkim udziałem swojego Następcy.

Faktycznie - gdy czytałem to było widać, że wyszła spod tej samej ręki co "Jezus z Nazaretu". Ten sam styl, ta sama trudność, przynajmniej dla mnie.

Takie lektury powodują, że człowiek pokornieje ;-)

czwartek, 8 sierpnia 2013

Autobusem do Knock

Dzisiejszy dzień - w Knock. Po raz pierwszy od dobrych kilku lat skorzystałem z międzymiastowej komunikacji publicznej. Autobus/y/: Cork - Limerick - Galway - Knock - Galway - Limerick - Cork. W sumie ponad 500 km, wyjazd o 7:25, powrót o 21:25, w Knock byłem 2,5 godziny. Dało się? Dało ;-)


Oczywiście nie obyło się bez przykładów irlandzkiego poczucia czasu i organizacji. Bilet kupiłem online, z Cork do Knock i z powrotem, wydrukowałem potwierdzenie. W autobusie w Cork kierowca wyraźnie nieszczęśliwy z tego powodu, próbował wydrukować mi bilet ze swojej maszynki na podstawie mojego wydruku. Udało mu się za 10-tym razem. Autobus był relacji Cork - Galway, ale w Limerick kazano nam się przesiąść na inny, szybszy, bo tamten jechał dookoła. Co kraj, to obyczaj. Po pół godzinie czekania podjechał ten "szybszy". W Galway autobus miał odjechać ze stanowiska nr 6 /co potwierdziła panienka w informacji/, odjechał inny ze stanowiska nr 3, chociaż ten z 6 też odjechał i też przez Knock, tylko że ten jechał dalej, a tamten bliżej. Nie rozumiem tych niuansów, nie dyskutuję, w ostatniej chwili zmieniam stanowisko i zdążam. Powrotny autobus z Knock do Galway odjechał 15 minut przed czasem. Przed, a nie po. Zdążyłem. Żeby się wyrównało, to z kolei ten z Galway przyjechał do Limerick opóźniony o 15 minut, przez co nie zdążyłbym na autobus do Cork, gdyby ten z kolei nie odjechał z opóźnieniem.

Grunt, że warto było ;-)

wtorek, 6 sierpnia 2013

Listonosz zawsze dzwoni dwa razy

Dzisiaj obejrzałem dzwoniącego dwa razy "Listonosza..." - dwa razy ;-) Raz - w wersji z 1946 roku i po raz wtóry - w wersji z 1981 roku. Zdecydowanie bardziej wolę tę sprzed prawie 70 lat...

/Powyżej: plakaty filmu "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy" - z 1946 i z 1981 roku/

Fabuły obydwu filmów na podstawie powieści Jamesa Caina z 1934 roku są bardzo podobne: młoda żona, starszy mąż, przygodny włóczykij, romans, zdrada, zbrodnia - i, gdy już się wydaje że tym razem bez kary, to ta jednak spada nieuchronnie, chociaż nie na sądowej sali.

W wersji z 1981 roku zagrał m.in. Jack Nicholson, ale - i tak czarno-biała wersja z 1946 roku o wiele bardziej mi się podobała. Co klasyka, to klasyka.

Pozostało mi jeszcze do zobaczenia "Opętanie" - włoska wersja "Listonosza..." z 1943 roku ;-)

niedziela, 4 sierpnia 2013

MyCork Foto Klub: warsztaty drukowania fotografii

W niedzielę 4 sierpnia b.r. miały miejsce kolejne zajęcia MyCork Foto Klub. Tym razem warsztaty dotyczące drukowania fotografii poprowadził Mariusz Kalinowski.

Ponieważ MyCork Foto Klub istnieje już ponad rok /i dwa miesiące ;-)/, nasze spotkanie rozpoczęło się od wręczenia Mariuszowi, koordynatorowi MFK, dyplomu z podziękowaniem od Stowarzyszenia MyCork, wraz z drobnym upominkiem - aniołkiem z masy solnej.

/Powyżej: wręczam Mariuszowi dyplom z podziękowaniem od Stowarzyszenia MyCork/

W trakcie zajęć omówiliśmy m.in. zagadnienia: jak poprawnie przygotować fotografie do druku, gdzie drukować - w labie czy na własnej drukarce, co to jest DPI i jakie wybrać, co to są profile ICC, różnice pomiędzy papierami znanych i renomowanych firm, jak rozwiązać problemy z zaschniętymi niedrukującymi tuszami lub głowicą, problemy związane z drukowaniem na drukarkach Epson i HP, oprawianie i przechowywanie prac, itp.

/Powyżej: uczestnicy warsztatów/

Warsztaty miały formę luźnej rozmowy i wymiany doświadczeń. Udział w zajęciach organizowanych przez MyCork Foto Klub był jak zwykle bezpłatny, wszystkie koszty materiałów pokrywa Stowarzyszenie MyCork.

Klika zdjęć na fb: KLIK, grupa MyCork Foto Klub na fb: KLIK.