Wylot z Krakowa, 6:45. Jeszcze tak wcześnie nie leciałem. W sumie dobrze, bo to przecież do Dublina, a jeszcze z Dublina trzeba się do Cork dostać. I jak to bywa, krócej mi zajęła podróż z Krakowa do Dublina, niż z Dublina do Cork. Ha, takie mamy czasy.
Miejsca numerowane, więc nikt się nie pcha. No, prawie, niektórzy są nieprzemakalni... Wyjątkowo dostałem miejsce na samym niemal początku.
Taka sytuacja: tuż przed startem do stewardesy podchodzi facet siedzący dokładnie obok mnie, tylko po drugiej stronie przejścia, i coś jej szczepce niemal. Ta podaje mu papierowe torebki. Pasażer siada i - wymiotuje do tejże torebki. Nie wyglądał na nietrzeźwego czy wczorajszego, może emocje, może problemy żołądkowe, może coś innego. Jak widać, nawet tanie linie /a może - w szczególności one ;-)/ są przygotowane na taką okoliczność ;-)
Lądowanie pół godziny przed czasem, fanfary /a wszędzie trąbili, że już w Ryanairze trąbek nie będzie - tak, wiem, prasa kłamie, i internety też ;-)/, za to ponownie - bez oklasków.
Przesiadka na Aircoach, i tak koło południa - już byłem w domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz