W ciągu ostatniego roku dla wielu z nas najbardziej dotkliwym ograniczeniem któremu musieliśmy się poddać, było utrudnione podróżowanie. W dodatku nie tylko po Irlandii, gdzie przez wiele miesięcy musieliśmy przestrzegać zakazu oddalania się od domów na odległość większą niż 5 kilometrów ale i za granicę, w tym i do Polski, gdzie dla sporej części Rodaków mieszkających w Irlandii jednak tam znajduje się ten prawdziwy dom. W ciągu 17 lat mieszkania na Zielonej Wyspie naszą Ojczyznę odwiedziłem dokładnie...44 razy. Byłoby więcej, gdyby nie te covidowe restrykcje, bo w poprzednich latach lataliśmy tam co kwartał. Przedostatni raz w kRAJu byłem wraz z Żoną w sierpniu ubiegłego roku. Wtedy to koronowirusowa karuzela wyraźnie zwolniła i wydawało się że wkrótce wszystko wróci do normy. Jak już wiemy, nic takiego nie nastąpiło więc w sumie dopiero po kolejnym roku mogłem ponownie trafić na Ojczyzny łono.
Jak wyglądała nasza podróż do Polski w tych czasach zarazy? Zacznę oczywiście od covidowych certyfikatów. Ja się zaszczepiłem więc dostałem swój koronawirusowy "paszport" i niewiele mnie te ograniczenia dotykały ale moja Żona, sceptycznie nastawiona do tego konkretnego szczepienia, tego nie zrobiła, więc musiała wykonać test. Możliwości były dwie: albo zrobić go w Irlandii, czyli przed wylotem do Polski albo już po przybyciu do kRAJu, licząc się z tym że sanepid nakłada z automatu 2-tygodniową kwarantannę, którą przerywa dopiero zgłoszenie negatywnego wyniku testu. Teoretycznie to drugie rozwiązanie przynajmniej gwarantuje dostanie się do kRAJu, bo w przypadku pozytywnego testu wykonanego przed wylotem oczywistym jest, że przynajmniej w teorii nigdzie nie polecimy. Tyle tylko że ten drugi wybór jest jednocześnie - nie chcąc nazywać tego bardziej dosadnie - skrajnym egoizmem i brakiem odpowiedzialności. W przypadku pozytywnego wyniku testu wykonanego przed wylotem co najwyżej przepadnie nam urlop. Ciężko, ale bywają w końcu większe nieszczęścia. Gdyby się jednak już w Polsce okazało że przywlekliśmy ze sobą wirusa, to oprócz skierowania na kwarantannę /też pytanie gdzie ją wówczas odbyć, jeżeli przylatujemy do rodziny w której są osoby o obniżonej odporności?/ możemy też pokrzyżować plany innym uczestnikom wspólnego lotu, nawet jeżeli nikt ich nie poinformuje o bliskim kontakcie z zarażonym.
W naszym przypadku wybór był oczywisty i Agnieszka zrobiła test przed wylotem, w jednej z aptek w Cork. Żeby było zabawniej, podzieliła się z farmaceutką swoimi obawami o wynik, na co pani która przeprowadzała ten test od razu ją uspokoiła: proszę się nie martwić, na pewno będzie negatywny. Rzeczywiście, był. Skąd wiedziała? Czyżby działała tutaj reguła że klient nasz Pan? Oby nie, ale faktem jest że na tych testach też jest spora kasa do wyjęcia więc i pokusy mogą być różne. Taki test wykonany przez farmaceutę kosztuje 50 euro, tymczasem jest to ten sam test który możemy sami nabyć i na sobie wykonać za raptem 8 euro. Tyle tylko że w tym pierwszym przypadku dostaniemy jego immienne i z kodem QR potwierdzenia na e-mail. Biznes to biznes i apteki też zaczęły rywalizować między sobą: w niektórych można zrobić dokładnie takie same testy już za 30 euro a niewykluczone że wkrótce będzie jeszcze taniej.
Tak więc obydwoje zaopatrzeni w paszporty zwykłe i covidowe wyruszyliśmy w naszą podróż do kRAJu. Mieszkamy w Cork a pierwszym naszym przystankiem w Polsce jest Kraków, więc tak jak rok temu najpierw pojechaliśmy autobusem do Dublina żeby stamtąd polecieć już bezpośrednio do tegoż dawnego królewskiego miasta, ciągle budzącego niekłamany zachwyt wśród Irlandczyków. Jest ogromna różnica pomiędzy sierpniem 2020 roku a sierpniem roku 2021: w zeszłym roku ze względu na wprowadzone restrykcje autobus zabierał co najwyżej 1/4 zwykłej ilości pasażerów, teraz wszystkie miejsca w nim były zajęte, bez żadnego "social distancing" chociaż maseczki nadal trzeba zakładać. Rok temu lotnisko w Dublinie było praktycznie puste i śmiało można je było wykorzystać do scenerii jakiegoś postapokaliptycznego horroru, teraz pasażerów było tak wielu że można z kolei śmiało kręcić futurystyczny obraz o przeludnieniu Ziemi.
W Dublinie przy odprawie paszportowej nikt nie wymagał od nas żadnych covidowych certyfikatów czy potwierdzeń że wysłaliśmy online formularze lokalizacyjne a jak czytałem na tej czy innej facebookowej grupce, jedni Rodacy przekonywali drugich że bez tego nikt ich nie wpuści do samolotu. Po wylądowaniu w Krakowie najpierw standardowo odczekaliśmy w długiej kolejce, bo jak zwykle na 12 okienek otwartych było tylko 3. Ot, taka paranoja: z jednej strony podobno mamy pandemię a żółte krzykliwe znaki przypominają nam o konieczności zachowania dystansu od siebie a z drugiej, zamiast otworzyć więcej okienek i jak najszybciej kolejkę rozładować żeby ludzie nie tłoczyli się zanadto, to jak zwykle pełny tumiwisizm. Nie ma to jak państwowa posadka, choćby w takich służbach paszportowo - celnych. Odprawa, celnik dość znudzony ogląda nagorliwie podaną mu przeze mnie kartkę papieru będącą moim oficjalnym unijnym coronavirusowym paszportem ale nie skanuje znajdującego się na nim kodu QR. I już, po wszystkim.
Na lotnisku zamawiamy taksówkę, podjeżdża kierowca z Ukrainy. Bardzo sympatyczny, rozmowny, chwali sobie życie i pracę w Polsce. Nie pytany sam opowiada o swoich dochodach, wychodzi na to że miesięcznie spokojnie zarabia tyle, co my tutaj.
Opis samego pobytu w Polsce Państwu oszczędzę, bo każdy wie jak jest: nadrabia się odwiedziny u rodziny i przyjaciół a czasu zawsze jest za mało. Zaznaczę tylko że jest odczuwalnie drożej niż było ale to już sami Państwo na pewno wiecie. Z innych spostrzeżeń: praktycznie nikt tam już nie nosi maseczki. Może jeszcze w galeriach handlowych nieco zwraca się na to uwagę, wtedy większość klientów paraduje w nim ostentacyjnie opuszczając je na brodę. Natomiast w mniejszych sklepach z płazami czy owadami w nazwach, zakładach usługowych a nawet w aptekach, nikt sobie tym głowy nie zwraca, na czele z personelem. Piszę o tym bo co innego widzę w polskiej tv, którą jeszcze czasami podglądam a co innego zobaczyłem w rzeczywistości. Byliśmy również na weselu u dalszej rodziny. Teoretycznie obowiązują limity niezaszczepionych gości /podczas gdy zaszczepionych się do nich nie wlicza/ ale znowu: co innego teoria co innego praktyka, bo w sumie kto i jak miałby to sprawdzać? Tworząc przepisy których się nie da lub nie chce egzekwować, władza sama siebie naraża na śmieszność. Tyle że polityka to nie kabaret i w tej dziedzinie życia społecznego dla decydenta lepiej jest żeby się go bali niż się z niego śmiali.
Bardzo interesujący był sam powrót. Od razu zaznaczę że wracałem sam, niezaszczepiona Żona dołączy do mnie nieco później. Zarówno przy odprawie w Polsce jak i w Irlandii okazywałem tylko paszport i bilet, ponownie nikt nie wymagał okazania potwierdzenia wysłania formularza lokalizacyjnego a nawet, co mnie już mocno zdziwiło, covidowego certyfikatu. Dla pewności zapytałem celnika w Dublinie, okazując stosowny papier, czy nie potrzebuje tego? Stwierdził - że nie. Nie tylko nie skanował kodu QR ale nawet nie spojrzał na wspomniany certyfikat, co przynajmniej zrobił celnik w Polsce. Dziwna sytuacja bo znowu: co innego w mediach co innego w realu. Ale od razu zastrzegam: to co przytrafiło się mi w połowie sierpnia nie musi przydarzyć się Państwu a przepisy zmieniają się tak błyskawicznie że to co obowiązywało przedwczoraj nie musi obowiązywać jutro.
Tak czy owak żyjemy w ciekawych, chociaż dość absurdalnych czasach. Tym bardziej więc szybkiego powrotu do normalności Państwu i sobie życzę.