Na początku listopada b.r., spaliła się w Cork pralnia. Jak do tego doszło, nie wiem, na szczęście nikt nie ucierpiał. W sumie nic nadzwyczajnego, nieszczęścia przecież chodzą po ludziach a często i po biznesach przez nich prowadzonych. Może trochę dziwne, że pożar wybuchł w pralni, a nie w fabryce papieru czy sztucznych kwiatów, co byłoby bardziej naturalne, ale kto w takiej pralni pracował, ten się niczemu nie dziwi. Tak się akurat składa, że ja - pracowałem, i to konkretnie w tej, która poszła z dymem. Co prawda było to pięć lat temu i ledwie przez kilka miesięcy, ale zawsze.
Jak to mówi jedno z przysłów emigranta, "za granicą jest zasada taka, że nigdy nie pracuj dla Polaka". Akurat w tej pracy, chcąc nie chcąc, musiałem tę zasadę złamać, bo moim przełożonym był właśnie Polak. Zresztą jego zastępcą też był nasz Rodak. Nie wchodząc w szczegóły, muszę przyznać, że przysłowia naprawdę są mądrością Narodu. Nie twierdzę, że było tam jakoś bardzo źle, bo gdyby było, to bym się natychmiast odwrócił na pięcie i opuścił lokal, ale w każdym innym miejscu naszej Zielonej Wyspy, pracowało mi się lepiej. Tam była ciężka praca za minimalną płacę, za to z wyśrubowaną normą. Brak tego irlandzkiego luzu, który z kolei był na drugiej zmianie, którą nie zarządzali nasi Rodacy. Tak to, niestety, zapamiętałem.
Swoją drogą, była to najcięższa praca, jaką tutaj wykonywałem. Nie w fabryce tej czy innej, nawet nie na budowie jednej lub drugiej, ale właśnie w tej pralni. Druga dekada XXI wieku, teoretycznie większość czynności została już zmechanizowana i zautomatyzowana, a jednak nadal jest to ciężka praca, nawet dla mężczyzny. Stąd i pralnie sióstr Magdalenek, z pewnością nie przypominały sanatorium, co wynikało to z samego charakteru pracy. No cóż, każdy chciał chodzić czysto odziany, więc ktoś też to musiał robić. Dzisiaj mamy pralki w domu, ale pralnie nadal funkcjonują. Najczęściej pierze się w nich ubrania robocze pracowników wielu firm, od hoteli, przez fabryki, warsztaty samochodowe, szpitale, po rzeźnie. I nadal praca w nich jest po prostu ciężka. Tym bardziej, gdy za przełożonych ma się własnych Rodaków.
Abstrahując od tej konkretnej pralni, coś w tym jest, że Polacy za granicą są wspaniałymi kompanami w pracy /nie zawsze i nie wszyscy, rzecz jasna/, ale mieć ich nad sobą, to już naprawdę trzeba źle wylosować. Skąd taka determinacja i parcie na osiągnięcie wyników, często kosztem zdrowia, fizycznego i psychicznego, swoich podwładnych? Żeby irlandzki pan pochwalił, poklepał po ramieniu i dzisiejszy rekord uczynił jutrzejszą normą? Co siejesz, to i zbierać będziesz, dzisiaj kosztem własnych Rodaków zjesz resztki z pańskiego stołu, a jutro spłonie ta twoja przysłowiowa pralnia, i gdzie pójdziesz? Dlatego jeżeli nie wiesz, jak się zachować, to na wszelki wypadek zachowuj się porządnie i nie rób drugiemu, co tobie niemiłe.
Skoro o przysłowiach emigrantów mowa, to te najbardziej znane mówi, że "jeżeli Polak za granicą ci nie zaszkodził, to już ci pomógł". Tutaj można całą epopeję napisać, a nie tylko skromny felietonik. Chyba każdy z nas natknął się tutaj na taką szumowinę, do której wyciągnęło się pomocną dłoń, uratowało przed sporymi problemami, podzieliło się dachem nad głową, a w zamian taki owaki obrobił wam cztery litery, gdzieś tam przed polskim sklepem? Pół biedy jeszcze, gdy tylko plotki rozsiewa, gorzej, gdy zaczyna szczuć na ciebie w pracy, dotykać twoją rodzinę, ze szczególnym uwzględnieniem dzieci.
Co to się z ludźmi wyprawia, naprawdę nie wiem. Zamiast czuć wdzięczność i poranny pacierz zaczynać od podziękowania Stwórcy, że postawił na jego drodze swojego wybawiciela, który mu załatwił pracę, mieszkanie, pożyczył pieniądze, czy choćby pomógł w tej, czy innej urzędowej sprawie, to gdy tylko z waszą pomocą stanie na nogi, od razu zaczyna wypierać ten fakt, lekceważąco stwierdzając, że sam też dałby sobie radę, a często jeszcze zaczyna nastawać przeciwko wam.
Z drugiej strony, czy to dzieje się tylko na emigracji? Absolutnie nie, w Polsce też się takie indywidua trafiają. Przecież najlepszym sposobem na to, jak stracić znajomego, jest pożyczyć mu pieniądze. Im większa suma, tym większe prawdopodobieństwo, że szybciej zniknie z naszego życia. Tyle że tutaj mamy już do czynienia ze zwykłym złodziejem, któremu gen oszustwa aktywowała nasza pożyczka.
W kRAJU takie sytuacje są o tyle rzadsze, bo ludzie mają jednak oparcie w rodzinie, są umiejscowieni w jakimś środowisku, które ich zna, wreszcie mogą korzystać z usług lekarza, nawet na NFZ, który przepisze odpowiednie pigułki, hamujące niestabilne zachowanie. Wyjeżdżając za granicę, nagle to tracą, a tym samym puszczają hamulce. Skoro nie ma znajomych ani rodziny, skoro do pewnego stopnia jest się anonimowym, hulaj dusza. Dochodzą problemy z pigułkami, bo kolejki do specjalistów długie a wizyty drogie. Do tego każdy z nas, z niżej podpisanym włącznie, ma tendencję do zawyżania własnej wartości, tym samym traktując przysługę wyświadczoną przez bliźniego, za coś oczywistego i należnego. Ba, niektórzy mają ego niesamowicie wystrzelone w kosmos, uważając, że wręcz łaskę robią, pozwalając sobie uratować wspomniane cztery litery.
Kiedyś już o tym pisałem, ale powtórzę raz jeszcze: życie na emigracji ma odmienne prawa niż życie w swojej ojczyźnie. Świetnie ujął to Piotr Czerwiński w swoim genialnym "Przebiegum Życiae", wydanej już w 2009 roku książce będącej obrazem najnowszej unijnej polskiej emigracji w Irlandii: "I tell you, emigracja to jak skok na główkę do zimnej wody. Drzesz się jak noworodek, marzniesz jak mrożonka i rodzisz się–umierasz–rodzisz się–umierasz dwadzieścia razy. (…) I zaciskasz oczy i pięści, tak mocno, że boli cię głowa, like jakby miała eksplodować. I desperacko próbujesz utrzymać się na powierzchni, więc machasz rękami jak najęty, kinda spalając pięćset milionów kalorii na sekundę. Jest szansa, że nie pójdziesz na dno i że w końcu zrobi się cieplej; ale nigdy nie wiadomo. (…) A ludzie naokoło kinda mają cię w dupie, bo albo czują się już dobrze w tej zimnej wodzie, albo krzyczą i zmagają się tak samo jak ty, a ty wiesz, co to znaczy zbliżyć się do kogoś, kto tonie. I tell you, kina po stokroć pierdolisty fun, emigracja".
Tak właśnie jest, przynajmniej na początku. Dlatego, jeżeli wtedy ktoś podaje ci rękę i wyciąga cię z tej zimnej wody, to wiedz, że zrobił dla ciebie coś, czego zazwyczaj nie robi się tutaj na co dzień. Tutaj każdy taki gest jest podniesiony do potęgi, tym bardziej że wielu naszych Rodaków wyznaje zasadę, że współziomkom nie ma co pomagać, ale można na nich zarobić, szczególnie gdy są w podbramkowej sytuacji życiowej. Dlatego czasami warto uderzyć się w pierś i powiedzieć: tak, gdyby nie tamten facet, wylądowałbym na ulicy, gdyby nie tamta dziewczyna, nie miałbym pracy. Nie ma co tego bagatelizować i stroić się w piórka, że sam dałbyś sobie radę. Nie dałbyś, skoro potrzebowałeś pomocy, względnie zajęłoby ci to znacznie więcej czasu i środków, których zapewne wtedy nie miałeś. Przecież nawet śpiąc na ulicy, możesz przetrwać tylko dzięki pomocy innych.
Z okazji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia oraz Nowego Roku, życzę Państwu napotkania na swojej drodze wyłącznie życzliwych i wdzięcznych ludzi. Czy to na emigracji, czy na Ojczyzny łonie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz